Skocz do zawartości

Ranking

  1. wkg

    wkg

    Użytkownik


    • Punkty

      12

    • Liczba zawartości

      11 183


  2. elkaziorro

    elkaziorro

    Użytkownik


    • Punkty

      11

    • Liczba zawartości

      2 052


  3. Spascmar

    Spascmar

    Użytkownik


    • Punkty

      8

    • Liczba zawartości

      130


  4. kombiii

    kombiii

    Użytkownik


    • Punkty

      7

    • Liczba zawartości

      285


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 24.05.2020 w Odpowiedzi

  1. Jednak czasem warto wstać skoro świt.
    11 punktów
  2. Bo piękny las, ale zaraz go wytną :-/
    8 punktów
  3. Zapuszczona, od lat nie używana stacja.
    7 punktów
  4. Bo głównie na tym "singlu" chodzi o to, żeby nie wpaść do wody : )
    6 punktów
  5. Dziś dla odmiany akcent(y) na metalurgię z wodą w tle Zachciało mi się wieczornej przejażdżki.
    4 punkty
  6. Bo jeszcze nasz ulubiony singielek..
    3 punkty
  7. Przepraszam, że tak późno, ale jak to mawiają "lepiej późno niż itd." W zasadzie qbot napisał wszystko. Od siebie tylko dodam iż ja cały czas jeżdżę na kołach 27,5 i oponach 2 (2,2) cala. To w zasadzie jest moje turystyczne mtb. Do jazdy z bagażem lub bez. Swój chrzest miał rok temu na majówce https://photos.app.goo.gl/RizEM32JL77ai6qu8 Potem odbył jeszcze kilka tripow np. takie https://photos.app.goo.gl/dnmW1o3xnkPNH9QB9 lub takie https://photos.app.goo.gl/bvMchMNDz2Bexe8n7 Ps. Specjalnie wstawiam linki bo są tam zdjęcia i roweru terenu w jakim jechał. Ps. kolejne była jeszcze konfiguracja z salami i bagaznikiem i też dała radę.
    3 punkty
  8. Bo rzepiara P.S. Literka "I" mi się zgubiła.
    3 punkty
  9. Fuji touring w wersji gravelowej i widać morze
    3 punkty
  10. 2 punkty
  11. 2 punkty
  12. Bo w końcu soczyście zielono w lesie...
    2 punkty
  13. @MaxCava nie zwróciłem uwagi na takie anomalie a raczej bym zwrócił uwagę. Tylko że w nich głównie w teren jeździłem gdzie auta z daleka oglądam wiec nie dał bym sobie za to uciąć ręki. Sprawdzę i dam znać. PS Dobra ubrałem wyjrzałem przez okno na pobliskie skrzyżowanie i kolory się zgadzają zielony jest zielony czerwony czerwony i pomarańczowy nadal pomarańczowy. W najbliższy słoneczny dzień je wezmę i jeszcze sprawdzę, Może cena, za jaką kupiłeś nie była jednak nie pomyłką a pozbywaniem sie wadliwej partii?
    1 punkt
  14. Myślę, że jak 99% ludzi jeżdżących po 10k rocznie wolałbym obustronne zapalenie płuc, niż przejażdżkę trekkingiem. Pytałeś, to masz. Kup sobie gravela do turystyki. Będziesz szczęśliwy.
    1 punkt
  15. Ja wiem, tylko ci ludzie nie są źli sami z siebie. Coś spowodowało , że zachowują się na granicy agresji. I niestety są to złe doświadczenia z nami. Ja po prostu na traskach gdzie są ludzie staram się jeździć w tygodniu albo przy gorszej pogodzie. Nie ma co tej wojenki podsycać.
    1 punkt
  16. Swoim czasem przez koryto rzeki przejeżdżam, wody po piastę. Jak dobrze popada to tor motocross Gdańsk zaliczam i czasem mam taką wklejkę, że nie mam siły wyrwać roweru z błota. Jeździłem ponad dwa lata, zrobiłem 11 kafli a golenie są jak nowe, tłumik działa. Ważę 85kg, więc więcej niż 12 latek, nogi mam zdrowe a o sprzęt dbam. Myślę, że to przypadek, że koledze się Epixon zesrał. Był wadliwy i koniec. A gadanie, że on się 'nie nadaje' jest głupie, bo to, że jedna sztuka taka się trafiła nie znaczy, że coś jest dobre czy złe. Ja Epixona dobrze wspominać będę, poświęcałem mu trochę uwagi i jaki tego efekt - widać na zdjęciach. Masa ludzi na nich jeździ i nie mają problemów, dlatego jestem zdania, że to pojedynczy wypadek.
    1 punkt
  17. 1 punkt
  18. To jednego sezonu, czy 12 sezonów ? Wiesz, może gdybyś dbał o niego. Akurat słowo Tego użytkownika poniżej opisującego swojego Epixona jest tak 1000x więcej warte niż Twoje. Popatrz na jego amortyzator:
    1 punkt
  19. Bo lubię się wpakować tam, gdzie nikogo nie ma
    1 punkt
  20. Bo płynie Wisła płynie po polskiej krainie. A dopóki płynie Polska nie zaginie Z dzisiaj. Swoją drogą wytrzęsło na tej ścieżce ...
    1 punkt
  21. Start w Mombasie, już na lotnisku było można odczuć wysoką temperaturę. Składanie roweru na lotnisku do godziny 23:00, widok na hotel był, ale w końcu miałam spać w namiocie, w końcu po to człowiek tacha ten namiot żeby w nim spać. Ogromne zainteresowanie, lokalsi mnie otoczyli. Każdy zadawał pytania, nie pojmowali że można jeździć na rowerze dla przyjemności, cały czas pytali ile mi za to zapłacą, i czy to jest na pewno rower bo bardziej przypomina motocykl. Wyjazd z lotniska był straszny, szok i niedowierzanie, 24:00 środek tygodnia ulica tętniąca życiem, wszędzie motocykle, piach i rozwrzeszczali ludzie. Suahili jest bardzo przyjemnym językiem, jednakże w mieście gdy jest gwar, każdy do siebie wrzeszczy. O 1 udało się znaleźć w centrum Mombasy miejscówkę na rozbicie namiotu, jakieś gruzy, teren hotelu, kawałek murka i krzaczory, idealnie zakamuflowany namiot. Pobudka o 6:00, nie z powodu hałasów ulicznych, czy chęci wstania, po prostu upał, słońce zrobiło saunę w namiocie. Po spakowaniu ruszam na przeprawę promową. Prom to dużo powiedziane, bardziej czułam się jak uchodźca na tratwie, a wokoło mnie setki czarnych twarzy. Nie było osoby która chociaż raz na mnie by nie spojrzała, ale nie czułam wrogości tylko zaciekawienie. Po bezpłatnej przeprawie na ląd, wsiadam na swojego rumaka i jadę asfaltem, główną droga w Kenii zwaną "Bara Bara". Asfaltu nie widać, tylko piach i pył unoszący się przez wszechobecne motocykle i tuktuki. O 12:00 temperatura sięga 42 stopni C, pora na jakiś dłuższy odpoczynek, zjazd z drogi BaraBara na czerwone ziemie które prowadzą prosto do Oceanu Indyjskiego. Ocean = ukojenie, świeżość i odpoczynek, trzeba bardzo uważać na kujące czarne kulki – jeżowce. Oprócz mnie i jeżowców nie ma żywej duszy na plaży. Postanowiłam zostać tutaj na noc, i porządnie się wyspać. Pobudka o 5:30 słońce już wschodzi, o 6 będzie już sauna więc nie ma co dłużej spać. Wszędzie na kawałkach zieleńca wielkie skolopendry, niektóre nawet 40cm. Pakowanie sprzętu po wypoczętej nocy zajmuje około 40 minut + śniadanie. Dojadam jeszcze kanapki które mogły by się już zepsuć. O 07:30 już na głównej trasie, w poszukiwaniu jakieś małej butli gazowej, niestety w Kenii nie ma turystyki ani takiego zapotrzebowania, więc butli mniejszej niż 25 L nie kupisz. Nie ma sensu czegoś takiego wozić na rowerze. Zabieram się za wyminę waluty i zakupy spożywcze. Kantorów nie ma tylko NB Kenya, wymieniałam dolary na Kenijskie szylingi, wychodzi najkorzystniej. Liczyłam na markety w większych miastach – zapomnij. Był tylko 1 w Mombasie. W całej podróży zauważyłam łącznie w 2 markety. Jedzenie kupuje się w sklepikach lub na straganach. Restauracje to tak naprawdę kuchnia polowa ławy drewniane, pod parasolka, zazwyczaj dostawałam jakiś widelec, ale bywało też że nie było widelca. Rączki natomiast musiałam myć przed każdym posiłkiem, nakłaniała do tego osoba która obsługiwała kuchnie. Najtrudniej było zdobyć jakieś mięso do jedzenia, tutejsza kuchnia opiera się tylko na bananach pastewnych, ryżu, frytkach, warzywach, czasami (nie wszędzie były) rybach. O mięsie zapomnij! Ku mojemu smutkowi (bo jestem fanką) nie można było też nigdzie kupić piwka, pierwsze piwko dopiero kupiłam w Tanzanii i nazywało się uwaga, Kilimanjaro. Kilimanjaro to był cel wyprawy, oczywiście już nie mam na myśli Piwa, tylko górę. Od Poziomu oceanu do samej bramy wjazdowej do Narodowego Parku Kilimanjaro była różnica wysokości 2000 metrów. Przez pierwszy tysiąc nie wjeżdżało się bardzo ciężko, bo codziennie pokonywałam docinki 50-80 km. Jak miałam ochotę na dzień przerwy, bo trafiło się miłe towarzystwo to oczywiście nie odjeżdżałam, tylko zostawałam na kolejną noc. Horror dopiero się zaczął w samym mieście Moshi. Tam już widziałam pierwszych białych ludzi, śmiałków którzy wchodzili na sam szczyt góry. Miasto rozwinięte przez to że kwitła turystyka. Udało mi się nawet zakupić łatki i klej do klejenia dętek, bo niestety już wszystko zużyłam. Codzienne Pancie (w języku suahili dziurawa dętka) były normą, jazda po bezdrożach była pewniakiem dla awarii. Rekord padł już pod koniec wyprawy 4 dziury w ciągu jednego dnia, niestety opony od gorącego asfaltu się niemal stopiły. Na Kilimanjaro prawdziwy podjazd zaczął się właśnie w Moshi, do pokonania było 1000 metrów w górę na rowerze totalnie obciążonym, wjeżdżałam na przełożeniach 1x1, nie było szansy inaczej, nogi paliły a wody brakowało. Koło godziny 18:00 zazwyczaj się już robiło szarawo, o 19:00 zupełna ciemność. W czasie wspinaczki rowerowej nie zauważyłam żadnego miejsca gdzie by można było rozbić namiot, więc pomyślałam że skorzystam z trawnika na kościelnej posesji. Okazało się że to kościół Katolicki, proboszcz zaprosił mnie na Plebanie i zostałam ugoszczona jak gość honorowy. Łóżko, kolacja (w tym pieczone mięsko, chyba kozina), umywalka z bieżącą wodą. Ksiądz okazał się bardzo przyjacielski, chciał posłuchać o mojej wyprawie, zapytał mnie czy niczego mi nie brakuje. Odpowiedziałam pół żartem pół serio, że piwa mi brakuje. Za jakąś minutę miałam zimne piwko przed sobą wypiliśmy brudzia , opowiedziałam mu o mojej wizycie w Watykanie, bardzo go to zainteresowało bo nigdy nie maiła okazji tam być, pokazałam również zdjęcia z wycieczki. Z rana dostałam błogosławieństwo na dalszą cześć wyprawy, porozdawałam jakieś fanty dzieciakom. Warto na wyprawę zabrać jakieś lekkie zabawki dla dzieci, gadżety typu smycze do kluczy, piłeczki antystresowe, dzieci tam nie mają żadnych zabawek, wiec jak coś dostają w prezencie bardzo się z tego cieszą, nawet jeśli jest to błahostka. Ostatnie kilkadziesiąt metrów podjazdu było najgorsze, pchać roweru się nie dało bo ręce bolały, całym ciałem się zapierałam, już lepiej było jechać na przełożeniu 1x1, zresztą nogi już miałam przyzwyczajone do szczypania. Dojechałam Na górę przez 1,5 dnia męczarni, a zjazd 40 minut – masakra. Maksymalna prędkość do jakiej dopuściłam to 62km/h jechałam z sakwami, opony już cierpiały, nie chciałam bardziej ryzykować. Myślę że spokojnie kolarz leciałby 120km/h może nawet więcej. Afrykanie są bardzo mili, i gościnni, czasami aż za bardzo. Kiedy zjeżdżałam na odpoczynek wciągu dnia, przeważnie między 12-15 wtedy temperatury przekraczały 40 stopni, najwyższa odnotowana temperatura to 48 stopni. Gdzieś w cieniu lub nad wodą, zawsze się pojawiały jakieś dzieci, albo dorośli gospodarze, rybacy, budowlańcy. Mimo upałów u każdego był uśmiech na twarzy, każdy chciał zagadać, naprawdę czułam się jak atrakcja dla tubylców. Było w tym wiele dobroci, chociaż ubodzy ludzie, dawali od siebie owoce, orzechy, trzcinę cukrową, tak po prostu z dobroci serca. Ja natomiast dawałam się przejechać na rowerze, uczyłam dzieciaki skakać na skakance albo bawiliśmy się w koci łapci (nie wiem jaka jest oryginalna nazwa). Codziennie miałam miłe towarzystwo, nawet jak nie znali angielskiego to dało się dogadać, chociażby na pokazywanie. Najlepiej wspominam gościnę Sofiji, moja równolatka, z synem Richardem oraz mężem i wujkiem, mieszkali w chatce z jakieś trzciny zalepionej gliną. Rozbiłam namiot przy należącej do nich bananerze, Sofia była bardzo podekscytowana naszym spotkaniem. Zaprosiła mnie na swoje podwórko pod chatkę. Tak więc koło jej chaty rozbiłam namiot. Namiotu nigdy na oczy nie widzieli, tak samo jak i białego człowieka. Sofia ugościła mnie bo była ciekawa mojej kultury, chciała mnie po prostu poznać, gotowałyśmy razem posiłki, bawiłam się z jej synem, uczyli mnie obsługi maczety, od tego czasu sama obierałam ananasy i kokosy. Wieczorem piliśmy wino kokosowe, które pozyskuje się ze szczytu palmy, pod koniec dnia dlatego że, zachodzi proces fermentacji. Delikatny alkohol, lekko spieniony o smaku kokosa – uwielbiam. W zamian za pożywienie i gościnę, ja trochę popracowałam na ich plantacji kukurydzy, zrywaliśmy kolby które już nadawały się zbioru. Mogłabym wiele takich miły okoliczności wypisać, wielu dobrych i życzliwych ludzi poznałam w ciągu tej wyprawy. Teraz trochę opowiem o egzotycznych, ekstremalnych sytuacjach W drodze powrotnej do Mombasy, przejeżdżałam centralnie przez Park Narodowy Tsavo. Aby wjechać na teren parku, musiałam zapytać o zgodę policji, niestety takiej nie dostałam. Policjant odesłał mnie do Strażnika parku. Strażnik zmierzył mnie wzrokiem, zadał kilka pytań, i stwierdził z uśmiechem na twarzy, "karmiłem dwa dni temu lwy przy drodze, możesz jechać, o tej godzinie są zbyt leniwe żeby atakować" haha Ogólna zasada jaką mi przedstawił była taka, jedź, nie zatrzymuj się na dłużej, rozglądaj się na wszystkie strony. Wyciągnęłam nóż, przypięłam pochwę do paska żeby mieć pod ręką, gaz pieprzowy umocowałam na kierownicy. To było całe moje zabezpieczenie przed dziką zwierzyną. Od wjazdu do parku miałam do pokonania 55km do wyjazdu z Paku. Nie tak dużo, ale trzeba było się liczyć z tym, że w godzinach szczytu upału. Pierwsza myśl po wjeździe do parku to, to żeby, pany nie złapać. Po drodze mijałam niesamowite widoki, wygrzewających się na piasku zebr, antylop, słoni przy wodopoju. No i tak rozglądając się na prawo i lewo, poczułam że jakoś dziwnie się jedzie, o kur.. PANA. Oczywiście tylne koło, zajmuje mi wymiana około 15 minut, ale gotowej dętki nie miałam, musiałam kleić. Przez cały ten czas, byłam obserwowana przez żyrafę, nie spuszczała ze mnie wzroku, przeżuwając jakieś liście. Chociaż zwierze te jest roślinożerne i stało ode mnie jakieś 15-20 metrów, czułam sporą adrenalinę, serce wyskakiwało mi z piersi. Po montażu ruszam dalej, przez 55km nie zauważyłam żadnego drapieżnika, prócz sępów, tego tam naprawdę dużo latało. Z innych dzikich akcji, rozbijam namiot już godzina 18:30 robi się ciemno. Widzę w oddali, wybiera się do mnie pół wioski, dzieci, starcy i młodzianie. Witam się z każdym z nich (przywitanie dla tych kultur jest bardzo ważne), upływa więc trochę czasu i jest już całkiem ciemno. W czym jest problem? Problem polegał na tym że rozbiłam namiot koło gniazda grzechotników, cała polana była ich siedliskiem. Przeniosłam rzeczy nieco dalej, a miedzy czasie przyszedł szaman, rozpalił ognisko i wachlował, odmawiając jakieś modły, jakiś rytuał odpędzania złych duchów. Byłam zmęczona, nie chciałam wyjść na niegrzeczną, ale wierzcie mi, zasypiać w dymie, w towarzystwie szamana, węży i upału, niezbyt komfortowo. Ta noc nie należała do najlepszych, mało spałam, w dodatku szaman zażyczył sobie 5 dolarów za usługę, tak naprawdę to była jedyna sytuacja w której zostałam naciągnięta na wydatek. Dzikich akcji nocnych w sumie było więcej, ale nie tak abstrakcyjnych, bo koniec końców żaden wąż mi się nie objawił. Z ciekawszych sytuacji, przypominam sobie inne szukanie noclegu, o godzinie 18:00 zjeżdżam z głównej BaraBara w wąską piaszczystą alejkę, a tam stado wielbłądów, wracam na główną, 18:30 wjeżdżam w kolejną piaszczystą a tam zgraja małp, wracam na główną. O 19:00 wyciągam czołówkę, nic już nie widać, kolejna alejka okazała się już wolna od zwierząt, przynajmniej taki mi się wydawało. Miałam szczęście bo spałam do 4 nad ranem, czyli można uznać że się wsypałam. Obudziło mnie coś co dotykało mojego namiotu, byłam pewna że to kopytne, bo słychać było wyraźnie przeżuwanie. Założyłam czołówkę, ubrałam buty, chwyciłam nóż w rękę, otwieram delikatnie namiot wokół namiotu stado Gnu. Było ich dziesiątki, zrobiły ogromne wrażenie, zaczęłam głośno mówić żeby je spłoszyć, gdy już się oddaliły, a kórz opadł, zaczęłam się pakować, nie ma szans by zasnąć, za dużo wrażeń. Po spakowaniu chce wsiadać na rower, a tu co... pana. Od razu po powrocie z Afryki do Polski, kupiłam nowe opony, i dętki. wiza Kenijaska 50 dolarów wiza Tanzańska 50 dolarów szczepionka przeciwko żółtej febrze 50 dolarów odganianie demonów węża pończosznika 5 dolarów obiad 3 zł (u lokalsów) paczka ciastek 5 zł woda 1,5 litrowa lub coca cola 0,5 litra 3zł ananas, mango (u lokalsa) 3zł owoce z drzewa 0 zł trzcina cukrowa 0 zł
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+01:00
×
×
  • Dodaj nową pozycję...