Skocz do zawartości

djwinamp

Nowy użytkownik
  • Liczba zawartości

    8
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Dodatkowe informacje

  • Skąd
    Katowice

Ostatnie wizyty

Blok z ostatnimi odwiedzającymi dany profil jest wyłączony i nie jest wyświetlany użytkownikom.

Osiągnięcia użytkownika djwinamp

Uczeń

Uczeń (2/13)

  • Pierwszy post
  • Conversation Starter
  • Od tygodnia
  • Od miesiąca
  • Od roku

Ostatnio zdobyte

12

Reputacja

  1. Ahoj https://photos.app.goo.gl/aH69Sz8Hf1XbKD2G8 Czas na podsumowanie pierwszego etapu: odcinek Czech, Słowacja, Węgry, kawalek Bośni i Hercegowiny, Chorwacja. Pod względem ścieżek rowerowych i niezwykle sympatycznych ludzi Słowacja nie ma w sobie rownych. Niekończące się ścieżki, jedna którą jechałam ma 280km, wzdłuż rzeki VAH. I mam na myśli świetny asfalt dla miłośników prawdziwego kolarstwa jak i dla turystów z sakwami. Węgry oprócz Budapesztu i Balatonu nie mogą się pochwalić ścieżkami, ale magistrala rowerowa wokół tych dwóch jest naprawdę dobra. Można objechać cały Balaton dokoła i nie ma żadnych popierdółek na trasie typu Kluki 😝 Oprócz jeżdżenia robiłam też inne rzeczy, np odwiedziłam dwa parki Narodowe w Chorwacji które są niesamowite. Pierwszy Plitwlicki w którym jest kilkanascie kaskad i kilkadziesiąt wodospadów, dosłownie leje się woda ze wszystkich stron, 250 kun wejście trochę dużo kasy ale warto. Drugi park do Paklenica, wejście 60 kun. Od 5 metrów npm do 2000 metrów npm. Ekstra sprawa bo wchodzi się szybciej na szyty niż w Tatrach, startujesz od razu w skałach a nie jakieś asfaltowe morskie oko. Węgry, przepiękny Budapeszt, smaczne Langosy i trochę irytujący Balaton. Irytujący dlatego że jest nad nim pierdylion ludzi, za wejście do wody trzeba zapłacić, więc najlepiej brać od razu kemping który zawiera już w cenie wejście na plażę. Miliony przygód, drugi milion pięknych miejsc i bardzo serdeczni ludzie jakich spotkałam na drodze, tak bym opisała ten miesiąc w skrócie. Żeby nie było że jest tak idealnie, to dodam że miałam już kilka awarii sprzętu, incydent z kleszczami i pszczołą oraz akcje nocną z silną burzą kiedy spałam na dziko. Wrzesień to głównie Słowenia i Włochy. Nie obyło się bez awarii, co za tym idzie musiałam skrócić nieco trasę w Słowenii, by zjechać do Włoskiego Triestu do serwisu rowerowego. Zepsuła się manetka przerzutki tylnej. Nie byłam w stanie robić podjazdów, łańcuch spadł na ostatnią tarcze, nie było sensu się męczyć po Słoweńskich górach. Tak więc z 700 metrów npm zjechałam do 5 metrów npm. Serwis poszedł całkiem sprawnie, Pan Marcel naprawiał Goldusia jedynie 1,5h, za co zapłaciłam 60 euro (plus nowa opona). Co do samej Słowenii, jadąc tam czasami czułam się jakbym była jedynym człowiekiem na świecie, zupełna pustka, tylko góry i lasy, jedna droga która prowadziła mnie do konkretnego celu, Jaskinii Szkocjanskiej. Polecam każdemu te miejsce, co lubi dreszczyk emocji. Dużo ludzi pomija jaskinie szkocjańskie, jadąc tylko do Postojnej, która w ogóle nie przypomina tej pierwszej. Postojna bardziej jak baśniowa kraina, Szkocjańska bardziej jak Mordor z Władcy Pierścieni. Jedyne nad czym ubolewam to fakt że nie można robić tam zdjęć, a to wszystko ze względów na bezpieczeństwo. Ludzie najzwyczajniej zaczęli by potykać się o własne nogi i spadać w głąb jaskini. Są w niej takie miejsca w których pod nogami mamy 50 metrowa przepaść. Niesamowita pusta przestrzeń jest lekko oświetlona, najbardziej spektakularny jest most, na który można spoglądać z półki skalnej, nad i pod mostem oraz po bokach nie ma zupełnie nic. Jak chcecie sobie spojrzeć jak to wygląda, wpiszcie w google, Skocjanskie Jame. We Włoszek, niekończące się ścieżki rowerowe, jeździ się tutaj niesamowicie. W szczególności polecam wszystkie tereny koło Wenecji. Samej Wenecji nie można odwiedzić na rowerze, ale wszystko dookoła jak najbardziej, świetnie przygotowane dla rowerzystów. Najbardziej podobaja mi się kraniki z woda, które są co jakieś 2 km, zawsze można napić się świeżej wody. Powiem szczerze że nieco zaoszczędziłam na wodzie, nie kupowałam wody butelkowanej. Za to w nadmiarze kupowałam ser Parmigiano Reggiano, coś niesamowitego. Co jeszcze we Włoszech mnie urzekło, to to że bardziej stawia się tutaj na sklepiki, nie na duże markety. Co prawda są Lidle, Aldiki, Carrefoury, ale świecą pustkami. Wszyscy żywią się w restauracjach, knajpach, barach, piekarniach. Co mnie wkurza we Włoszech to to że mają obsesje na punkcie maseczek, dosłownie wyrzucają człowieka ze sklepu jak nie ma się maseczki na nosie (nie na ustach). A druga sprawa to kościoły, dzwony biją całą noc, w dodatku nie co godzinę, tylko biją również połówki. Bardzo wkurzające jak się przez niedopatrzenie postawi namiot niedaleko wieży kościelnej, która w nocy o 11 dzwonczy. Najpiękniejszy region Włoch Liguria, przez cały czas jechałam wzdłuż morza po lewej stronie a po prawej góry i miasta. Polecam też miejscówkę jezioro Garda, pięknie stąd widać Alpy, nawet się pokusiłam na jeden szczyt o nazwie Monte Pizzocollo, niestety jak tam doszłam, zeszła mgła i nic nie widziałam tak więc moje wysiłki poszły… Jutro już wyjeżdżam do Francji i Monako, tak więc dzisiaj kończę rozdział Września. A Francję rozpoczynam z Październikiem. Jakby ktoś pytał jaką mam temperaturę to średnio 25 stopni, czasami jest za parno i końcówka września obfituje w pioruny czego nie lubię. Taka jest natura, czasami daje czasami odbiera.
  2. Trasa już była z ekipą 4 osobową (na forum znalazłam ziomków). Nie wiem jak usunąć ten stary już nieaktualny wątek
  3. Startuje z Katowic 10.07 w nocy, nad ranem już w Malborku, powrót do Katowic robię 19.07 w południe z Białegostoku. 700 km
  4. W tym roku jadę trasę od Elbląga do Białegostoku, byłeś?
  5. 1. Start o godzinie 00:00 ze Świętochłowic do Katowic PKP, jadę pierwszy raz z sakwami, jest mi bardzo ciężko utrzymać równowagę. Pociąg mam o godzinie 00:40 więc naciskam na pedał, nagle zapala się kogut, światło + drastyczny dźwięk. Prawie się wywaliłam, Panowie Policjanci każą mi dmuchnąć w to coś, zwane alkomatem. Nic nie wykazuje, a to dosyć dziwne, bo o 20:00 wypiłam piwko na odwagę. Ledwo zdarzyłam na pociąg, ludzi pełno, miejsca na rower mimo rezerwacji nie ma. Ludzie zmierźli i śpiący. Budzę się rano, z głową na ramieniu jakiegoś Ukraińca przynajmniej miałam wygodnie przespaną noc. Zbieram tobołki, o 11:00 przechodzę bezpłatną przeprawę promową na wyspę Uznam, bardzo wieje, mimo słońca zakładam kurtkę i komin, zapomniałam wspomnieć, mamy początek września. Po dopłynięciu na drugi brzeg od razu wjeżdżam na ścieżkę rowerową, wszystkie drogi są świetnie oznaczone. Jadę w kierunku granicy Niemieckiej, główną promenadą, i nad samo morze, żeby stópkę zamoczyć na znak przybycia, rozpoczęcia wyprawy. Restauracji i knajpek jest bardzo dużo otwartych, ale sezon się już kończy, więc świeci pustkami, jest środek tygodnia, większość ludzi już wróciło do pracy. Posilam się w smażalni rybek, zaczyna deszcz padać, więc jadę znowu na przeprawę promową, zmierzam w kierunku Międzyzdrojów. Ścieżki asfaltowe płynnie przechodzą w leśne alejki, jadę teraz szlakiem R10, korzystam z okazji i wchodzę na wieżę przeciwpożarową. Wszystko z niej widać, niestety nieco przysłaniają chmurki. W samej wieży jest dużo ciekawych rekwizytów z okresu wojennego. Jadę dalej w kierunku Międzyzdroji, pogoda się poprawia, wychodzi więcej ludzi na alejki. Wjeżdżam na Molo, które doskonale zapamiętałam jeszcze z okresu zielonej szkoły (3 klasa podstawówki). Dalej robi dobre wrażenie, na samym końcu mola, rozciąga się fajny widok na plaże, które są opustoszałe. Zabieram się za szukanie pola namiotowego, potrzebuje dzisiaj więcej czasu, bo będę pierwszy raz rozkładać namiot, który wypożyczyłam na ten wyjazd od znajomego. Na kempingu sami Niemcy, tylko recepcjonista mówił po polsku, bo nawet Panie z działu sprzątającego były zagranicy. Tak więc trochę po szprechałam. 2. Dzisiaj jestem już wypoczęta i jako cel mam postawiony Kołobrzeg. Dzisiaj długa trasa i pierwsza mała awaria, odpada mi z kierownicy chwytak na telefon. Jadę bez niego, w końcu trasa jest dobrze oznaczona i nie potrzebuje mieć mapki przed oczami. Jak się okazało byłam w błędzie. Droga się mocno skomplikowała, z trasy szutrowej wyjechałam na całkowicie krzaczastą zarośniętą, jadąc cały czas według szlaku, wróciłam jakieś 5 km i postanowiłam zrezygnować ze szlaku leśnego który była całkowicie zarośnięty. Nadmienię, że jeżdżę na klasycznym MTB, na oponach 2,1 cala. Blokuje widelec, jadę na sztywno ulicą, w końcu dojeżdżam do jakieś ścieżki rowerowej, która już jest dobrze oznaczona i pokazuje, że do Kołobrzegu mam jakieś 50 km. W samym Kołobrzegu jest bardzo bogaty turystycznie, ładne plaże, ciekawe falochrony, wstęp 2 zł, przepyszna rybka Turbot, tradycyjnie zimne piwko i szukanie pola namiotowego. Tutaj również trafiło mi się duże pole namiotowe, z dużą ilością Niemców. Cena się nie różniła od tego z Międzyzdrojach 25 zł za rozstawienie namiotu w tym woda, prąd, kuchnia do dyspozycji. 3. Dzisiaj się już bardziej rozkoszuje przyrodą, z Kołobrzegu bowiem ciągnie się fenomenalna ścieżka rowerowa cały czas jadąc przy plaży z widokiem z morze i niskie wydmy. Gdzieś w okolicach Ustroni Morskich, wyskakuje mi na drogę cała rodzinka dzików. Nie były agresywne, chciały papu, zapewne przyzwyczajone przez turystów do karmienia, nie bały się. Wyciągam stare kanapki i częstuje z ręki małe pasiaki, bułkami. Jadę dalej do Mielna, tam zatrzymuje się na obiadek, zwiedzam jezioro Jamno, spotykam po drodze miłe towarzystwo, przez jakiś czas kręcę, prowadząc żywe dyskusje na tematy rowerowe. Dojeżdżam już sama do Łaz, tutaj szukam pola namiotowego, jest z tym problem, bo już wszystko jest zamknięte. Uf, jednak został otwarty jeden kemping. Tutaj płacę mniej, bo 20 zł za noc. Na polu namiotowym jestem tylko ja, jakieś 3 Niemki i jakaś rodzina w wozie kempingowym, także bez tłumów. Znalazłam w magazynku duży ponton, a że sam ośrodek był położony przy jeziorze Jamno, wyszłam sobie popływać. Dołączyła do mnie rodzinka z wozu kempingowego, okazało się, że są z Sosnowca, także całkiem blisko mnie, można nawet rzec, że ze Śląska :) Miło spędzony wspólnie wieczór, kolacyjka z sympatyczną rodziną. 4. Pobudka o 6:00 obudziła mnie ulewa, to pierwszy test dla namiotu, ledwo zdał egzamin, przecieków nie było, za to z suwaka wszystko spłynęło do środka. O godzinie 10:00 wypogodziło się, susz trochę rzeczy i ruszam o 11:00 dalej. Tego dnia pojawiają się komplikacje z trasą, szlak pokazuje przejazd po jakichś zadu...piachu. Robię natomiast zdjęcie, z którego jestem bardzo zadowolona, najładniejsze z całego przejazdu nad Bałtykiem, istna Jungla. Nie da się jechać przejechać przez Dąbkowice, więc objeżdżam całe jezioro Bukowo, jadąc już w kierunku Darłowa. Na trasie do Darłowa, poznaje Niemca (jak by inaczej), przesympatycznego Bernharda. Jedziemy razem na Darłówka, wypijajmy pyszną kawkę w tym uroczym małym miasteczku. Jak się okazuje Bernhard Jedzie taką samą trasę jak ja, z taki wyjątkiem, że rozbija namiot na dziko, zdała od pół namiotowych. Jedziemy razem, W Darłowie i okolicach są największe wiatraki w Polsce. Także widoki są świetne. Ogromna przestrzeń, dużo podjazdów i zjazdów do Jarosławca. Jestem zmęczona, Bernhard nadaje duże tempo, jedzie na rowerze wspomaganym elektrycznie. Dojeżdżamy do Ustki, tutaj nocleg, jestem wykończona tego dnia. 5. W Ustce odnotowałam nad ranem temperaturę 6 stopni, najniższa temperatura, jaka miała miejsce w czasie tego wrześniowego przejazdu, także dobry test dla śpiwora, zdał egzamin. Dzisiaj jadę już sama, po wczorajszym szczerze nogi mnie paliły, za dużo górek jak na miejscowości nadmorskie. Dzisiejsza trasa również obfitująca w piękne widoki. Z miejscowości rowy cały czas ścieżka prowadzi lasem, niesamowity zapach unosi się w Słowińskim Parku Narodowym. Dojeżdżam do wydmy Czołpińskiej, rower zostawiam na parkingu strzeżonym, drogę pokonuje pieszo. Jako że były przelotne opady, na wydmie nie było żywej duszy. Wydma Czołpińska to największa w Europie ruchoma wydma, więc warto zobaczyć na własne oczy, wstęp 10 zł. Do wyboru jest kilka opcji tras: a. można się męczyć i jechać piaskiem przez 20 km do Łeby b. można jechać okrężną drogą asfaltową przez Smołdzino, Witkowo, Klęcinko, Wicko aż do Łeby jakieś 60 km c. można jechać przez miejscowość Kluki, i obejrzeć urokliwy Skansen Słowińskiego Paku narodowego. Wybrałam trasę C, gdybym wiedziała co mnie czeka, wybór byłby oczywisty i wybrałabym opcje B. Jadąc przez miejscowość Kluki, zahaczyłam o bagniste tereny. Na początku drogi nie było tak źle, co jakiś czas tylko wyskoczył jakiś 2-metrowy Jeleń z porożem, dziki i inne mniejsze. Do Bagna wjechałam w adidasach, wyjechał z bagien z urwanym sandałami. Droga w ogóle była nie przejezdna, prowizoryczne mostki były zalane błotnistą breją. Trawa była mocno tnąca, miała krótkie spodenki i efekt był taki, że miałam nogi pozacinane gorzej niż przy pierwszym goleniu. Przepchałam rower do końca bagien, wrzeszcząc i kur...jąc. Nie wiem kto wpadł na taki mądry pomysł żeby poprowadzić tam szlak rowerowy. 6. Łeba, dopiero z samego rana wzięłam się za zwiedzanie tego miejsca, dnia poprzedniego byłam zbyt poirytowana. Łeba małe rybackie miasto, zrobiło na mnie największe wrażenie, klimat rybactwa czy tam rybołówstwa jesz wszechobecny. Wszędzie wędkarze, kutry, sieci i zapach nie zbyt atrakcyjny, ale za to Smażalnie mają ekstraklasa. Tutaj pierwszy raz w życiu jadłam rybę Gładzice, serdecznie też polecam piwo Łebskie. Za nocleg tutaj zapłaciłam 18 zł. Z Łeby do latarni Stilo, przejechałam przez rezerwat przyrody Mierzeja Sarebska, i tak aż do Władysławowa. 7. Władysławowo większe portowe miasto, duży wybór knajpek, latarnie morskie, sporo możliwości dla rodzin. Chyba tej trasy najbardziej wyczekiwałam, zawsze chciałam przejechać się trasą na Hel. Słoneczko cudowne tak przypiekało, że jechałam krótkim rękawie, po drodze mnóstwo surferów, windsurferów, i innych sportowców wodnych. Dużo biegaczy i rowerzystów na ścierze biegnącej przy samej linii brzegowej. Piękne widoki. Gdzieś w Kuźnicy pogoda zaczęła się psuć, zaczęło bardzo mocno wiać, po drodze miałam znowu spotkanie z dzikami. Gdy dotarłam do Juraty już padało, pogoda bardzo szybko się zmieniła, więc i odzienie trzeba było przebrać gdzieś w krokach, tutaj znowu dzik wyszedł mi naprzeciw, kiedy przebierałam gatki na długie. Gdy już dojechałam do Helu obmyślałam plan powrotu, pogoda online przedstawiała kiepską pogodę jeszcze przez 4 kolejne dni. Po drodze kilka ciekawych bunkrów i innych obiektów militarnych. Nie wszystkie są odpłatne, można się tam wybrać na spacer, tak naprawdę co kilkaset metrów jakaś atrakcja. Odwiedzam też fokarium, płatna wejściówka idzie na leczenie fok. Te na miejscu trochę są poturbowane (nie dałyby sobie rady same na wolności), ale wykonują fajne sztuczki z klaskaniem, obrotami i piłką. Fokom pogoda nie przeszkadza, leje wieje, a one i tak się świetnie bawią Dojeżdżam do najbardziej wysuniętego punktu na północy Polski, dalej już się nie da. Deszcz, wiatr i piasek tak kosi po twarzy, że nie da się otworzyć oczu. Postanowiłam iść na prom, którym dopłynę do Gdyni. Kapitan na wejściu recytuje „ze względu na niebezpieczne warunki pogodowe, wejście na prom na własne ryzyko” kilka osób dosłownie zrezygnowało. Jedna babka dostała choroby morskiej od samego patrzenia na kołyszący się prom. Wchodzę z rowerem i słyszę „nie odpowiadamy za rower, jeśli zostanie uszkodzony” nie wiedziałam co powiedzieć tak mnie przytkało. Nigdy do tej pory nie miałam choroby morskiej, ale na tej przeprawie trzymałam głowę między nogami z workiem założonym na kolanach. Huk fal i siła była tak duża, że woda wpływała do środka korytarza, przez zamknięte okna a części, które były luzem (nie przypięte) rozbijały się po ścianach. Na lądzie postanowiłam wsiąść do pociągu byle jakiego, zadbać o rower i nie dbać o bilet :p Przeprawa promem 55 zł Pociąg z Gdyni do Katowic (bez rezerwacji) 89 zł Średnia za nocleg na polu namiotowym z własnym namiotem 22 zł duży obiad: rybka, frytki, surówka, piwko 35 zł
  6. Start w Mombasie, już na lotnisku było można odczuć wysoką temperaturę. Składanie roweru na lotnisku do godziny 23:00, widok na hotel był, ale w końcu miałam spać w namiocie, w końcu po to człowiek tacha ten namiot żeby w nim spać. Ogromne zainteresowanie, lokalsi mnie otoczyli. Każdy zadawał pytania, nie pojmowali że można jeździć na rowerze dla przyjemności, cały czas pytali ile mi za to zapłacą, i czy to jest na pewno rower bo bardziej przypomina motocykl. Wyjazd z lotniska był straszny, szok i niedowierzanie, 24:00 środek tygodnia ulica tętniąca życiem, wszędzie motocykle, piach i rozwrzeszczali ludzie. Suahili jest bardzo przyjemnym językiem, jednakże w mieście gdy jest gwar, każdy do siebie wrzeszczy. O 1 udało się znaleźć w centrum Mombasy miejscówkę na rozbicie namiotu, jakieś gruzy, teren hotelu, kawałek murka i krzaczory, idealnie zakamuflowany namiot. Pobudka o 6:00, nie z powodu hałasów ulicznych, czy chęci wstania, po prostu upał, słońce zrobiło saunę w namiocie. Po spakowaniu ruszam na przeprawę promową. Prom to dużo powiedziane, bardziej czułam się jak uchodźca na tratwie, a wokoło mnie setki czarnych twarzy. Nie było osoby która chociaż raz na mnie by nie spojrzała, ale nie czułam wrogości tylko zaciekawienie. Po bezpłatnej przeprawie na ląd, wsiadam na swojego rumaka i jadę asfaltem, główną droga w Kenii zwaną "Bara Bara". Asfaltu nie widać, tylko piach i pył unoszący się przez wszechobecne motocykle i tuktuki. O 12:00 temperatura sięga 42 stopni C, pora na jakiś dłuższy odpoczynek, zjazd z drogi BaraBara na czerwone ziemie które prowadzą prosto do Oceanu Indyjskiego. Ocean = ukojenie, świeżość i odpoczynek, trzeba bardzo uważać na kujące czarne kulki – jeżowce. Oprócz mnie i jeżowców nie ma żywej duszy na plaży. Postanowiłam zostać tutaj na noc, i porządnie się wyspać. Pobudka o 5:30 słońce już wschodzi, o 6 będzie już sauna więc nie ma co dłużej spać. Wszędzie na kawałkach zieleńca wielkie skolopendry, niektóre nawet 40cm. Pakowanie sprzętu po wypoczętej nocy zajmuje około 40 minut + śniadanie. Dojadam jeszcze kanapki które mogły by się już zepsuć. O 07:30 już na głównej trasie, w poszukiwaniu jakieś małej butli gazowej, niestety w Kenii nie ma turystyki ani takiego zapotrzebowania, więc butli mniejszej niż 25 L nie kupisz. Nie ma sensu czegoś takiego wozić na rowerze. Zabieram się za wyminę waluty i zakupy spożywcze. Kantorów nie ma tylko NB Kenya, wymieniałam dolary na Kenijskie szylingi, wychodzi najkorzystniej. Liczyłam na markety w większych miastach – zapomnij. Był tylko 1 w Mombasie. W całej podróży zauważyłam łącznie w 2 markety. Jedzenie kupuje się w sklepikach lub na straganach. Restauracje to tak naprawdę kuchnia polowa ławy drewniane, pod parasolka, zazwyczaj dostawałam jakiś widelec, ale bywało też że nie było widelca. Rączki natomiast musiałam myć przed każdym posiłkiem, nakłaniała do tego osoba która obsługiwała kuchnie. Najtrudniej było zdobyć jakieś mięso do jedzenia, tutejsza kuchnia opiera się tylko na bananach pastewnych, ryżu, frytkach, warzywach, czasami (nie wszędzie były) rybach. O mięsie zapomnij! Ku mojemu smutkowi (bo jestem fanką) nie można było też nigdzie kupić piwka, pierwsze piwko dopiero kupiłam w Tanzanii i nazywało się uwaga, Kilimanjaro. Kilimanjaro to był cel wyprawy, oczywiście już nie mam na myśli Piwa, tylko górę. Od Poziomu oceanu do samej bramy wjazdowej do Narodowego Parku Kilimanjaro była różnica wysokości 2000 metrów. Przez pierwszy tysiąc nie wjeżdżało się bardzo ciężko, bo codziennie pokonywałam docinki 50-80 km. Jak miałam ochotę na dzień przerwy, bo trafiło się miłe towarzystwo to oczywiście nie odjeżdżałam, tylko zostawałam na kolejną noc. Horror dopiero się zaczął w samym mieście Moshi. Tam już widziałam pierwszych białych ludzi, śmiałków którzy wchodzili na sam szczyt góry. Miasto rozwinięte przez to że kwitła turystyka. Udało mi się nawet zakupić łatki i klej do klejenia dętek, bo niestety już wszystko zużyłam. Codzienne Pancie (w języku suahili dziurawa dętka) były normą, jazda po bezdrożach była pewniakiem dla awarii. Rekord padł już pod koniec wyprawy 4 dziury w ciągu jednego dnia, niestety opony od gorącego asfaltu się niemal stopiły. Na Kilimanjaro prawdziwy podjazd zaczął się właśnie w Moshi, do pokonania było 1000 metrów w górę na rowerze totalnie obciążonym, wjeżdżałam na przełożeniach 1x1, nie było szansy inaczej, nogi paliły a wody brakowało. Koło godziny 18:00 zazwyczaj się już robiło szarawo, o 19:00 zupełna ciemność. W czasie wspinaczki rowerowej nie zauważyłam żadnego miejsca gdzie by można było rozbić namiot, więc pomyślałam że skorzystam z trawnika na kościelnej posesji. Okazało się że to kościół Katolicki, proboszcz zaprosił mnie na Plebanie i zostałam ugoszczona jak gość honorowy. Łóżko, kolacja (w tym pieczone mięsko, chyba kozina), umywalka z bieżącą wodą. Ksiądz okazał się bardzo przyjacielski, chciał posłuchać o mojej wyprawie, zapytał mnie czy niczego mi nie brakuje. Odpowiedziałam pół żartem pół serio, że piwa mi brakuje. Za jakąś minutę miałam zimne piwko przed sobą wypiliśmy brudzia , opowiedziałam mu o mojej wizycie w Watykanie, bardzo go to zainteresowało bo nigdy nie maiła okazji tam być, pokazałam również zdjęcia z wycieczki. Z rana dostałam błogosławieństwo na dalszą cześć wyprawy, porozdawałam jakieś fanty dzieciakom. Warto na wyprawę zabrać jakieś lekkie zabawki dla dzieci, gadżety typu smycze do kluczy, piłeczki antystresowe, dzieci tam nie mają żadnych zabawek, wiec jak coś dostają w prezencie bardzo się z tego cieszą, nawet jeśli jest to błahostka. Ostatnie kilkadziesiąt metrów podjazdu było najgorsze, pchać roweru się nie dało bo ręce bolały, całym ciałem się zapierałam, już lepiej było jechać na przełożeniu 1x1, zresztą nogi już miałam przyzwyczajone do szczypania. Dojechałam Na górę przez 1,5 dnia męczarni, a zjazd 40 minut – masakra. Maksymalna prędkość do jakiej dopuściłam to 62km/h jechałam z sakwami, opony już cierpiały, nie chciałam bardziej ryzykować. Myślę że spokojnie kolarz leciałby 120km/h może nawet więcej. Afrykanie są bardzo mili, i gościnni, czasami aż za bardzo. Kiedy zjeżdżałam na odpoczynek wciągu dnia, przeważnie między 12-15 wtedy temperatury przekraczały 40 stopni, najwyższa odnotowana temperatura to 48 stopni. Gdzieś w cieniu lub nad wodą, zawsze się pojawiały jakieś dzieci, albo dorośli gospodarze, rybacy, budowlańcy. Mimo upałów u każdego był uśmiech na twarzy, każdy chciał zagadać, naprawdę czułam się jak atrakcja dla tubylców. Było w tym wiele dobroci, chociaż ubodzy ludzie, dawali od siebie owoce, orzechy, trzcinę cukrową, tak po prostu z dobroci serca. Ja natomiast dawałam się przejechać na rowerze, uczyłam dzieciaki skakać na skakance albo bawiliśmy się w koci łapci (nie wiem jaka jest oryginalna nazwa). Codziennie miałam miłe towarzystwo, nawet jak nie znali angielskiego to dało się dogadać, chociażby na pokazywanie. Najlepiej wspominam gościnę Sofiji, moja równolatka, z synem Richardem oraz mężem i wujkiem, mieszkali w chatce z jakieś trzciny zalepionej gliną. Rozbiłam namiot przy należącej do nich bananerze, Sofia była bardzo podekscytowana naszym spotkaniem. Zaprosiła mnie na swoje podwórko pod chatkę. Tak więc koło jej chaty rozbiłam namiot. Namiotu nigdy na oczy nie widzieli, tak samo jak i białego człowieka. Sofia ugościła mnie bo była ciekawa mojej kultury, chciała mnie po prostu poznać, gotowałyśmy razem posiłki, bawiłam się z jej synem, uczyli mnie obsługi maczety, od tego czasu sama obierałam ananasy i kokosy. Wieczorem piliśmy wino kokosowe, które pozyskuje się ze szczytu palmy, pod koniec dnia dlatego że, zachodzi proces fermentacji. Delikatny alkohol, lekko spieniony o smaku kokosa – uwielbiam. W zamian za pożywienie i gościnę, ja trochę popracowałam na ich plantacji kukurydzy, zrywaliśmy kolby które już nadawały się zbioru. Mogłabym wiele takich miły okoliczności wypisać, wielu dobrych i życzliwych ludzi poznałam w ciągu tej wyprawy. Teraz trochę opowiem o egzotycznych, ekstremalnych sytuacjach W drodze powrotnej do Mombasy, przejeżdżałam centralnie przez Park Narodowy Tsavo. Aby wjechać na teren parku, musiałam zapytać o zgodę policji, niestety takiej nie dostałam. Policjant odesłał mnie do Strażnika parku. Strażnik zmierzył mnie wzrokiem, zadał kilka pytań, i stwierdził z uśmiechem na twarzy, "karmiłem dwa dni temu lwy przy drodze, możesz jechać, o tej godzinie są zbyt leniwe żeby atakować" haha Ogólna zasada jaką mi przedstawił była taka, jedź, nie zatrzymuj się na dłużej, rozglądaj się na wszystkie strony. Wyciągnęłam nóż, przypięłam pochwę do paska żeby mieć pod ręką, gaz pieprzowy umocowałam na kierownicy. To było całe moje zabezpieczenie przed dziką zwierzyną. Od wjazdu do parku miałam do pokonania 55km do wyjazdu z Paku. Nie tak dużo, ale trzeba było się liczyć z tym, że w godzinach szczytu upału. Pierwsza myśl po wjeździe do parku to, to żeby, pany nie złapać. Po drodze mijałam niesamowite widoki, wygrzewających się na piasku zebr, antylop, słoni przy wodopoju. No i tak rozglądając się na prawo i lewo, poczułam że jakoś dziwnie się jedzie, o kur.. PANA. Oczywiście tylne koło, zajmuje mi wymiana około 15 minut, ale gotowej dętki nie miałam, musiałam kleić. Przez cały ten czas, byłam obserwowana przez żyrafę, nie spuszczała ze mnie wzroku, przeżuwając jakieś liście. Chociaż zwierze te jest roślinożerne i stało ode mnie jakieś 15-20 metrów, czułam sporą adrenalinę, serce wyskakiwało mi z piersi. Po montażu ruszam dalej, przez 55km nie zauważyłam żadnego drapieżnika, prócz sępów, tego tam naprawdę dużo latało. Z innych dzikich akcji, rozbijam namiot już godzina 18:30 robi się ciemno. Widzę w oddali, wybiera się do mnie pół wioski, dzieci, starcy i młodzianie. Witam się z każdym z nich (przywitanie dla tych kultur jest bardzo ważne), upływa więc trochę czasu i jest już całkiem ciemno. W czym jest problem? Problem polegał na tym że rozbiłam namiot koło gniazda grzechotników, cała polana była ich siedliskiem. Przeniosłam rzeczy nieco dalej, a miedzy czasie przyszedł szaman, rozpalił ognisko i wachlował, odmawiając jakieś modły, jakiś rytuał odpędzania złych duchów. Byłam zmęczona, nie chciałam wyjść na niegrzeczną, ale wierzcie mi, zasypiać w dymie, w towarzystwie szamana, węży i upału, niezbyt komfortowo. Ta noc nie należała do najlepszych, mało spałam, w dodatku szaman zażyczył sobie 5 dolarów za usługę, tak naprawdę to była jedyna sytuacja w której zostałam naciągnięta na wydatek. Dzikich akcji nocnych w sumie było więcej, ale nie tak abstrakcyjnych, bo koniec końców żaden wąż mi się nie objawił. Z ciekawszych sytuacji, przypominam sobie inne szukanie noclegu, o godzinie 18:00 zjeżdżam z głównej BaraBara w wąską piaszczystą alejkę, a tam stado wielbłądów, wracam na główną, 18:30 wjeżdżam w kolejną piaszczystą a tam zgraja małp, wracam na główną. O 19:00 wyciągam czołówkę, nic już nie widać, kolejna alejka okazała się już wolna od zwierząt, przynajmniej taki mi się wydawało. Miałam szczęście bo spałam do 4 nad ranem, czyli można uznać że się wsypałam. Obudziło mnie coś co dotykało mojego namiotu, byłam pewna że to kopytne, bo słychać było wyraźnie przeżuwanie. Założyłam czołówkę, ubrałam buty, chwyciłam nóż w rękę, otwieram delikatnie namiot wokół namiotu stado Gnu. Było ich dziesiątki, zrobiły ogromne wrażenie, zaczęłam głośno mówić żeby je spłoszyć, gdy już się oddaliły, a kórz opadł, zaczęłam się pakować, nie ma szans by zasnąć, za dużo wrażeń. Po spakowaniu chce wsiadać na rower, a tu co... pana. Od razu po powrocie z Afryki do Polski, kupiłam nowe opony, i dętki. wiza Kenijaska 50 dolarów wiza Tanzańska 50 dolarów szczepionka przeciwko żółtej febrze 50 dolarów odganianie demonów węża pończosznika 5 dolarów obiad 3 zł (u lokalsów) paczka ciastek 5 zł woda 1,5 litrowa lub coca cola 0,5 litra 3zł ananas, mango (u lokalsa) 3zł owoce z drzewa 0 zł trzcina cukrowa 0 zł
  7. Cześć, poszukuje chętną osobę, na łatwą i przyjemną wyprawę rowerową. Wyłącznie pod namiotem, na dziko oraz na polach namiotowych 50/50. Jeśli dziwne obostrzenia będą nadal psuły możliwości między innymi z korzystania z pola namiotowego, to wyłącznie na dziko. Interesuje mnie trasa od Elbląga do Białegostoku, lub odwrotnie. Pozostałą część Polskiego Bałtyku już robiłam sama, trochę mi się droga dłużyła i tym razem chce w towarzystwie. Jeszcze nie mam konkretnego czasu, można się dogadać. Lubie jeździć codziennie w granicach 50-100 km. Według mapy Green Velo wychodzi jakieś 600km, więc zapewne około 700km trzeba będzie zrobić, myślę 10 dni na ta wyprawę wystarczy. Coś o mnie: często śpiewam jadąc na rowerze, lubię rozmawiać z lokalsami, jak ktoś mnie zaprasza do siebie na ogródek chętnie korzystam, nie palę, nie wyobrażam sobie startu bez śniadania i kawy, mam kuchenkę więc coś ekonomicznie można przygotować, umie wymieniać i łatać dętki. Poruszam się na klasycznym MTB + sakwy. Zapraszam do kontaktu :)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...