Skocz do zawartości

Ranking

  1. krzysiek09

    krzysiek09

    Użytkownik


    • Punkty

      4

    • Liczba zawartości

      67


  2. maciekrio

    maciekrio

    Nowy użytkownik


    • Punkty

      3

    • Liczba zawartości

      6


  3. Eftrzy

    Eftrzy

    Użytkownik


    • Punkty

      3

    • Liczba zawartości

      56


  4. Ziemko

    Ziemko

    Użytkownik


    • Punkty

      2

    • Liczba zawartości

      1 371


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 26.10.2014 uwzględniając wszystkie działy

  1. Jest takie powiedzenie, że rower jadący w dół napędza grawitacja, a pod górę - siła woli. Ugryzę ten temat swoim aluminiowym zębem przy okazji wypluwając parę osobistych przemyśleń. Cofnijmy się dwa tygodnie wstecz. Rzecz się działa - a gdzież by indziej - na toruńskim dzikim leśnym torze. Jedno z dziesiątek spotkań zjazdowo-budowlanych. Wspólnymi siłami odbudowaliśmy wtedy coś, co można nazwać dirtem. Ten kto wyobraził sobie teraz wysoką na trzy metry skocznię z jeszcze wyższym lądowaniem, będzie rozczarowany. Mowa o hopuchnie pokazanej na gifie w komentarzu pod poprzednim wpisem. Zwiemy ją dirtem, bo ma dość mocno wypionowane zarówno wybicie, jak i lądowanie. W praktyce jest to niemal stolik (takie coś, że nie ma dziury między wybiciem a lądowaniem; różnica fizycznie żadna, bo i tak leci się w powietrzu, ale psychicznie znaczna). No i ta oto hopuchna była od roku w stanie nie-do-polecenia. Nie wiadomo było co z nią zrobić, niby było wybicie, niby było lądowanie, ale wszelkie próby kończyły się niedolotem od którego trzeszczała rama i kręgosłup. Rzeczonego dnia starannie wyprofilowaliśmy to cudo i zasypaliśmy dziurę niebezpiecznie bliską lądowaniu. Po wygładzeniu ostatniej zmarszczki na budowli i wbiciu szpadli w grunt, nastąpiła ta chwila. - To co, trzeba oblecieć! - [nerwowy śmiech] No! Otóż drodzy bracia i siostry w korby zbrojni, rower jadący w dół również jest napędzany siłą woli. Ja wiem, grawitacja się przydaje, ale to tylko połowa sił potrzebnych do poruszenia kompleksu kolarz-rower. Ba! Bez siły woli to grawitacja zrobi tyle samo co wiadro wody obok młyńskiego koła. Ale wróćmy na trasę. Wypych na górę. Kolega robi przymiarkę, czyli zjazd z wyhamowaniem na wybiciu. Ja również. Dygresja: jest to bardzo dobry sposób zapisania sobie w głowie kierunku i sposobu pokonania przeszkody. Kolejny wypych (nachylenie jest w tamtym miejscu potężne, niegdyś na mojej maszynie do połykania podjazdów dałem radę wjechać tam tylko do połowy). Chwila na zebranie się w sobie i kolega poszedł. Szszszsz-hop-cisza-hop-szszchrz. Zgrabnie to wyglądało, przejazd płynny, jeździec ukontentowany. Tera ja. Zapis monologu wewnętrznego przebiegał z grubsza tak: Kurde bela no dobra buta otrzep lewy pedał z przodu dociśnij mocno stopę dobra pojadę lajtowy jest przecież no kurde widać było no jak nie jak tak prawa noga dociśnij bujnij palce na klamkach luźno okej jadę Potem już tylko zjaździk z drżeniem rąk, które oczywiście tłumaczyłem sobie twardym amortyzatorem, i wyskok - wyraźnie odczuwalny, krótki i emocjonujący nacisk gruntu na przód roweru i ręce. Lot - bardzo krótka chwila, która się wydaje trzy razy dłuższa niż jest - lekkość, wiatr, same miłe rzeczy Lądowanie - tutaj znalazłem czas na milisekundowe zdziwienie - jak gładko! Jak płynnie! W następnej milisekundzie zauważyłem że jadę z podobną prędkością jak tuż przed wybiciem, czyli szybko. Hamowanie (bo wtedy trasa kończyła się nagle krzakami) było dłuższe niż się spodziewałem. Wydałem z siebie dźwięk takowy: ŁUUUUUHUUUUU! Nie pamiętam kiedy ostatnio tak zawyłem z radości. To było świetne. Ręce trzęsły mi się jak menelowi z delirium. Jeszcze godzinę potem byłem nakręcony Oczywiście kroki swe skierowałem z powrotem na wypych i pojechałem dirta jeszcze raz. Świetny jest. Tego dnia zabraliśmy się za pociągnięcie trasy dalej, do połączenia ze ścieżką, zatem lotów dalszych już nie było. Tydzień później. Trasa już przedłużona i dołożona mała hopka co by nudno nie było. Trochę szaro, jesień idzie, godzina 16:00 minęła. Oblatujemy na rozgrzewkę stolik. Potem wypych na stanowisko startowe do nowego dirta. Kumpel leci. A ja... Okej otrzep podeszwę lewa z przodu o kurde ale wysoko jest trochę nie no w sumie lajtowy jest widziałem jak poleciał ładnie kurde no stromo w h*j ale już leciałem to dobra teraz o kurde nie no wywale się leciałem już to no co jest Kumpel zdążył już się wtoczyć z powrotem na start. Puściłem go przodem. Potem jeszcze raz. Nie mogłem. Tak bardzo nie mogłem. Straszne, czułem już po prostu ten osławiony przez kolegę adamsmaster napis DU*A na czole. Pojechałem w bok, na stolik. Wypchnąłem, nadal blokada w głowie, znowu skręcam na łatwy stolik. We łbie słyszę tylko "ech, ech". Wtaszczam pojazd na górę. Blokada nie ustąpiła. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego dusza moja zniewieściała była w tejże chwili bardziej zniewieściała niż zwykle. No nie mogłem. Już nawet zastanowiłem się, czy to po prostu zwykły strach przed zaliczeniem tzw. bajabongo bez telemarku, czyli gleby. Ale w sumie już wywalałem się nie raz i przywykłem do tego że czasem się troszkę grzmotnę. Kask chroni doskonale, a dzięki adrenalinie niewiele się czuje przy upadku A ja ciągle nie mogłem i nie mogłem, jak ten Gałkiewicz z "Ferdydurke". Kumpel zdiagnozował u mnie brak zajawki. No tak. W zasadzie do tego się to sprowadza. Zdjąłem na chwilę kask, popatrzyłem sobie na drzewka i listki. Potem, nie myśląc absolutnie nic, założyłem kask, otrzepałem podeszwy butów z lepkiej gliny, postawiłem lewą stopę na pinach pedała i... - NO JA NIE POLECĘ?! Szszszsz-hop-cisza-hop-szsz-hop-hop-szszszszchrz. Poszło nawet zgrabnie. Fakt, nie było takiej frajdy jak za pierwszym razem, ale blokada puściła na starcie i zniknęła na dobre z chwilą zamaszystego przyhamowania na końcu trasy. Napis DU*A z czoła zniknął bez śladu. Prawie biegiem udałem się z powrotem na start, by powtórzyć zjazd. Już rozluźniony, zauważyłem że przedłużona trasa z tą małą hopką ma fajny ficzer - lądowanie owej małej hopki mocno przyspiesza rower. Najlepsze co mi przychodziło wtedy do głowy na określenie całej tej traski to jedno słowo - szatan! Tak oto kolejna bitwa z samym sobą została wygrana, oraz udowodniona została wyższość siły woli nad grawitacją przy frirajdowych zjazdach. Dziś z kolei mała hopka na tejże trasie została nieco powiększona. Jeszcze nie stawiłem jej czoła. Jeszcze.
    1 punkt
  2. Witam wszystkich, Niby obiecywałem ostatnio, że następny (czyli ten) wpis będzie o jakiś wycieczkach, które miały nastąpić ale wpisu nie będzie. Z trzech powodów. Pierwszy powód, to brak czasu na wyjazdy - może zabrzmi to dziwnie, ale czasem udaje mi się pracować, ostatnio jakby częściej. Drugi to pogoda, która uwzięła się chyba na mnie i za każdym razem jak już sobie zaplanuję i jak wszystko jest przygotowane, to leje jakby się wściekło. A że wścieka się często, to w lesie jest bajoro do kwadratu, a że ja jestem wygodny i nie lubię się uwalić jak świnia (to znaczy lubię, ale nie jak dzika świnia, tylko taka zwykła, z chlewa) to po prostu nie jeżdżę. Trzeci powód to szacunek dla Waszego czasu - nie będę Wam pisał elaboratów o godzinnej wycieczce na najbliższą górkę (akurat wtedy kiedy się nie wściekało, ale nie było czasu na więcej), bo takie wycieczki to się kończą tak szybko, że nawet nie zdążę wyjąć aparatu, a już w domu jestem . Poza tym w moim rowerowym życiu dzieje się wiele innych fajnych wydarzeń. A więc... ... postanowiłem poczekać. Moja żona mogła się zarzekać, że rower to jest to co jest jej do życia potrzebne i niezbędne, ale o 174 parach butów, 265 nowych ubraniach słyszałem to samo. W końcu kobieta zmienną jest a jej zmienność jej niemierzalna . Tak na marginesie to moja ukochana pierwsza żona, zarzeka się, że ona w ogóle szmat nie kupuje, ale jak podsumowałem roczne wydatki na ciuchy, to wyszło, hmm, kurde to wyszło, że co roku nowa Reba i to tak bez bólu. Ale wróćmy do zmienności. Moje czekanie trwało 3 dni kiedy znowu wzięła mój rower i pojechała i znowu wróciła zgrzana i szczęśliwa. Ale o rowerze już nie przebąkuje. Czyli jednak wyszło, że chwilowe albo gach, ale nie. Mężu, oznajmiła, potrzebuję rower. Potrzebuję mieć swoje dwa pedały abym mogła na nich śmigać i uciekać przed zbójcami którzy na cnotę mą czaić się mają w zwyczaju. Idź proszę do sklepu i poszukaj dla mnie czegoś co spełni moje wymagania. Więc ja już mimo wszystko szczęśliwy, że nie gach postanowiłem ruszyć na poszukiwania. Na początek, bo ja leniwiec jestem, alledrogo. Szukam i szukam i niby nawet coś znalazłem, ale najlepiej to wiadomo, dotknąć, przymierzyć i wtedy kupić. Wiedząc, że, jak to mówi tytuł pewnego filmu, baby są jednak jakieś inne padło na to, że rower ma być z damską konfiguracją. Postanowiłem owego poszukać u lokalesów w sklepie. Lokalesi powitali, wysłuchali i zaczęli pokazywać różne takie rowery, zachwalając ich niesamowitość i piękno i w ogóle tłumacząc, że u innych lokalesów to co najwyżej można taczki kupić i to tylko ogrodowe. Ale lokalesi mojej czujności nie uśpili i nie udało im się wyciągnąć mojego portfela. A wszystko przez to, że zrobiło mi się wtedy żal kobiet. Bo producenci rowerów traktują je naprawdę zło tego świata (a może i słusznie). Ich oferta sprowadza się do dwóch możliwości. Albo kobieto jesteś typową kobietą więc mamy dla Ciebie typowe wozidło po bułki do sklepu bez specjalnych możliwości rozwoju tegoż wozidła (np. brak na ramie i amorze możliwości montażu hamulców tarczowych) albo jesteś kobieto Mają Włoszczowską i owszem mamy dla Ciebie rower, ale zapłać za niego tyle, że przez najbliższe pięć lat wyprzedaż w szmateksie jedna rzecz za 1 zł będzie dla Ciebie za droga. Nie wiem skąd taka polityka - pewnie producenci rowerów też oglądali ten film na tytuł którego ja się powołałem i wzięli sobie ów tytuł do serca. W każdym razie od lokalesów wróciłem na tarczy. Żona moja rzekła do mnie: mężu nie musi być nowy rower i nie musi być damski, wszak Twoja Kona jest całkiem wygodna i już się przyzwyczaiłam i jeździ się bardzo miło i zajmij się Młodą bo ja idę na rower. Szukam na alledrogo używanych i nawet znalazłem. I tutaj popełniłem błąd. Bo zapytałem się Was moi współforumowicze czy warto go kupić, to nie dość, że nikt mi nie odpowiedział, to jeszcze zostałem tak przelicytowany, że następne trzy dni nic nie jadłem i reagowałem krzykiem na dzwonek od drzwi. Gdy już doszedłem do siebie, to nagle mnie olśniło. Przecież z racji posiadania młodej Młodej nie ma możliwości żebyśmy razem gdzieś pojechali więc dzielenie się Koną jest całkowicie możliwe. Czyli mam czas na wybór roweru do marca 2015 roku. Uff, odetchnąłem, ale nie na długo. Mój brat, który postanowił zamieszkać pod Lublinem przyjechał do mnie i na kolanach przede mną łkał mniej więcej w ten sposób: bracie mój wspaniały. Ty co posiadasz dwa rowery, błagam Cię, pożycz mi swoją Konę abym i ja mógł doświadczyć obcowania z pedałami, gdy wrócę z pracy i smucę się bom samotny i źle mi tam na obcej ziemi. A Kona Twoja będzie dla mnie jak żona rodzona. Będę o nią dbał i będę ujeżdżał tak często jak tylko będę mógł. Szkoda mi się chłopaka zrobiło więc stwierdziłem, że dam mu ów rower. I dałem choć w tym samym momencie uświadomiłem sobie, że z marca 2015 zrobił się lipiec 2014. A w portfelu pustka. Trzeba coś koniecznie wymyślić i to na szybko. Wieczorem w ostatnią niedzielę, pojechałem do mamy. Zrobiłem co miałem i poszedłem coś sprawdzić do garażu. Stoję pomiędzy tym co kiedyś, gdy ja rządziłem garażem, było bałaganem a teraz gdy rządzi moja mam jest rozpierduchą (jakby to powiedziała moja babcia, jeszcze tylko n@srać trzeba i będzie komplet) i szukam inspiracji. I nagle spojrzałem do góry. Nie wiem czy to przez ten tik którego się nabawiłem gdy żona mnie zaskoczyła swoją miłością do pedałowania czy też to ingerencja Najwyższego ale spojrzałem do góry. A tam po dachem na haku wisi sobie On. On, który kiedyś był własnością Dużego Kuby (jakieś 60 kilogramów temu). On kupiony przeze mnie za 50 zł bo mi było smutno że Duży Kuba rower na złom chce wyrzucić. On, który za rok będzie pełnoletni. On czyli Trek 800 Sport. Stary poczciwy Trek w złotym kolorze, na stalowej ramie. Brudny, uszkodzony, ale jest. Zdjąłem go z haka, trochę przetarłem z kurzu. Przegoniłem pająki, które niezbyt chętnie ale opuściły rower choć ostatni groził mi, że teraz przeniosą się do wnętrza auta. Mojego. Napompowałem koła i zawlokłem do siebie aby żonie pokazać i zapytać się czy możemy na tym coś dla niej zbudować. Żona przyszła, siadła na siodełku, objęła kierownicę w dłonie i... nie nie odjechała, bo rower nie ma łańcucha . Ale powiedziała, że pozycja może być (akurat ta pozycja jej pasuje, a jak jej ostatnio wieczorem zaproponowałem podobną to się popukała w głowę i z fochem poszła spać - i zrozum tu kobiety) i że jeżeli zamknę się w kwocie 400 zł to mogę jej ten rower przygotować. Więc chciałem wszystkim zakomunikować, że będę przywracał do życia Treka. Będą zdjęcia, będą pytania i mam nadzieję, że będzie zadowolenie mojej pierwszej żony, bo jak nie, to ona już wtedy na pewno znajdzie sobie gacha
    1 punkt
  3. Mieszkam już 7 lat w Chinach. Pomimo wariackiego ruchu ulicznego, setek tysięcy samochdów i milionów pieszych nie poddałem się, nie zrezygnowałem ze swojego hobby jakim jest jazda na rowerze. Już w 2003 roku kupiłem pierwsze górskie rowery. Śmieszna giełda na ulicy, którą rozpędzali goście z China Security (czytaj ORMO). Niestety te rowery wiele nie wytrzymały. Ostatecznie miałem górski rower z hipermaketu Wall-Mart. Dopiero w 2004 roku kupiłem przyzwoitszy rower, a raczej czołg. Miał super masywny amortyzator, ważył chyba 14kg. Przez kilka lat błądziełem i nie mogłem znaleźć dobrych sklepów rowerowych. Mieszkam w Shenzhen, blisko Hong Kongu. Chińczycy nie przywiązują jednak wagi do jakości i marki roweru, jest to bardziej środek transportu niż hobby czy sport. Dopiero w roku 2007 znalazłem nieco lepszy sklep i kupiłem chińską kolarkę TEND. Niestety jakość pozostawiała wiele do życzenia. Już na początku wymieniałem suport dwa razy, widelec od nowości trzeszczał, został później wymieniony (niestety inny kolor i inna marka), a w między czasie chiński grubasek, który mój rower testował w sklepie nadwyrężył sztyce siodła. Kiedy jechałem sobie coś trzeszczało i jakby się ruszało. Gdy się zatrzymałem na czerwonym, siodełko odpadło z częścią sztycy! Oh, co za szczęście, że nie stało się to podczas jazdy, bo siedzenie na samej sztycy nie jest pewnie wygodne, choć są ludzie, którzy doceniliby taką rozrywkę Siłą zabrałem z tego sklepu nową, lepszą sztycę Ritchey. Babcia w sklepie wykłócała się, ze mam dopłacić jakieś 40 PLN do tej lepszej sztycy. Zabrałem ją na siłę, bo byłem wściekły za suport i widelec. Wyobrażacie sobie taką scenę, obcokrajowiec szarpie się o sztycę w chińskim sklepie rowerowym! Było strasznie, ale też zabawnie. Chłopaczek z tego sklepu odciągnął babcię, bo wiedział, że już nie żartuję. Powiecie, że spaliłem za sobą mosty - jedyny sklep z rowerami? Nie ma się co martwić, ten sklep już nie istnieje. Po jakimś czasie jadąć ścieżką rowerową (aż trudno uwierzyć, że w Chinach takie są) spotkałem się ze skuterem elektrycznym. Gość pędził chyba 40 km/h, trasą wokół parku. Ja głupio obróciłem się do tyłu jadąc między drzewami, patrzyłem czy nikomu nie zajadę drogi, a on zjawił się nagle z naprzeciwka. Nasza prędkość zderzeniowa wynosiła chyba 60 km/h. Na szczęście jechałem wtedy wysłużonym górskim. Tak jak mówiłem był to ciężki czołg i przetrwał to zderzenie. Oczywiście wygiął się cały widelec i taki niby amortyzator. Nie dało się za bardzo jechać, ale jakoś dotarłem do domu. Z pomocą serwisu z Decathlonu kupiłem nowy widelec, wstawiłem jakieś dziwaczne kulki łożyskowe i... bałem się już na tym jeździć. Daliśmy ogłoszenie w chińskim necie, że go sprzedam. Udało się. Po rower przyjechał jakiś starszy gość, miał brodę jak Konfucjusz. Kupił rower za 200 PLN (straciłem na nim drugie tyle za nowy widelec i przednie koło). Potrzebował rower, żeby wyprowadzać psa na dłuższe spacery. Mam nadzieję, że ten czołg z osłabionym widelcem wytrzymał te spacery ! Tak więc teraz została mi kolarzówka, którą szaleję po 14-milionowej metropolii. Przejechałem po tym mieście około 2500 km, maksymalna prędkość 59 km/h, nie udało mi się przekroczyć 60 km/h . Jazda w Chinach nie jest łatwa, bo tu nie ma żadnych zasad, tak więc często muszę dosłownie 'wywalczyć' miejsce na drodze dla siebie, mogę przy tym przeklinać do woli, zwykle po polsku, ale czasem jak już mnie wkurzą maksymalnie to po chińsku! To tyle słowem wstępu - postaram się opisać tutaj więcej swoich śmiesznych i tragicznych przygód rowerowych z Shenzhen! A tak wyglądają niektóre rowery w Shenzhen:
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Dodaj nową pozycję...