Dzisiaj tylko 97 km zrobione [miałem chwilę słabości i skróciłem trasę, potem żałowałem, ale chociaż zdążyłem idealnie przed deszczem 😅 ], ale każdy dłuższy wyjazd skutecznie leczy mnie z marzeń o gravelu. Lubię jeździć z elementami zaskoczenia, a to zaskoczenie to na ogół nie jest gładki asfalt, tylko droga z lejami, gęsty las, pofałdowana droga dla rowerów, droga w budowie, polna droga, błoto, betonowe płyty itp. Gdybym nie liczył się z forsą, to kupiłbym solidnego fulla, a nie gravela. Przyznam, że gravele prezentują się fajnie, do tego dopasowane stylem ubranie daje naprawdę fason - MTB już się opatrzyło i wizerunkowo nie ma startu. Ale z praktycznego punktu widzenia, przy jeździe w Warszawie i okolicach, mija się z celem, chyba, że się bardzo precyzyjnie dobiera trasy, albo ma pancerną d..ę i nadgarstki. Tak samo tobołki - gravelowe podwieszanie prezentuje się znacznie lepiej niż sakwy, ale licząc cena/pojemność prościej i taniej kupić bagażnik i 2 konkretne sakwy, niż multum torebeczek do wieszania w każdym miejscu - szkoda, że jeszcze na jaj.ch sobie nie wieszają 🤣.
Myślę, że dla wielu gravel to jakieś złudne spełnienie marzenia o rowerze idealnym: wyścigówka o znakomitej zdolności terenowej, do tego atrakcyjna wizualnie i jeszcze z możliwością przewożenia sporego bagażu. To raczej zjawisko marketingowe, wirtualny twór o nadprzyrodzonych zdolnościach. Każdy przejechany kilometr mnie w tym utwierdza, bo rzeczywistość jest prozaiczna: krawężniki, krzywe płyty, korzenie itd. Ale to nie zmienia faktu, że wizualnie nadal gravele mi się podobają 🙂