Ja przez ostatni tydzień na Mazurach raz na dwóch kółkach z pedałami, raz pojazdem terenowym, z kierownicą od roweru. Rozpędziłem się w Rynie moją Indianą na szutrze, a gość rusza autem nie patrząc w lusterka i zajeżdża mi drogę. Wydarłem się, to przyhamował i przepraszał rączką. Było szybko i przez chwilę niebezpiecznie, ale gdzieś czułem co dureń zrobi i byłem lekko przygotowany.
Druga strona medalu, to jazda na silniku, koło Mikołajek, a mocy mam sporo. Dojeżdżam do pierwszeństwa, rozglądam się, droga wolna, a pani na rowerze tnie moim pasem pod prąd. Gdybym w porę nie spojrzał, to by była rozwałka.
Kolejny przykład z tej samej górki w Rynie, gdzie mi gość renówką wyjechał. Lecę ponad 40 na Indianie, widzę z daleka rozweselone trzy rowery na całą szerokość drogi, dzwonię, a oni mi też... I się śmieją, że przesadzam.
I na koniec „profesjonalni”, bo w kaskach i rękawiczkach, rowerzyści. A nawet MAMIL’e byli. Wpadam w zakręt pedałując ile wlezie, a po obu stronach drogi odpoczywają bicykle, serwisowane cholera wie dlaczego tu. Ci, co mają „bezawaryjne” rowery natomiast, stoją na środku drogi. Musiałem hamować awaryjnie, żeby sobie łba nie rozwalić, bo ichniejsze mnie nie interesują. Bardzo mnie rozczarowali tacy cykliści z sakwami.
Dlatego jeżdżę jak najdalej od ludzi. Wilki i losie wolę zdecydowanie bardziej.