Nie masz absolutnie pojęcia o rowerowych prędkościach i o tym, że aby osiągnąć średnią nawet tylko te 25 km/h (co stanowi limit wspomagania legalnego elektryka w Polsce) prędkość chwilowa musi często znacznie te 25 km/h przekraczać, zwłaszcza jeśli teren nie jest nizinny.
Nie jestem jakimś mocarzem, ale nawet na najwolniejszym z moich rowerów prędkość chwilowa 25 km/h jest śmiesznie niska. Ustalenie tej prędkości jako granicy wspomagania przez silnik elektryczny jest absurdem. Z punktu widzenia każdego normalnego, w miarę sprawnego klasycznego rowerzysty taki legalny elektryk jest zupełnie bez sensu i nie przedstawia żadnej wartości. Jest totalnie nieatrakcyjny. Ja bym z życiu czegoś takiego nie kupił. I dodam, że innych pojazdów elektrycznych też nie posiadam, żeby mnie ktoś nie posądzał, że lobbuję na rzecz "ulepów". Po prosu śmieszy mnie ta demonizacja wspomagania silnikiem i robienie z prędkości 25 km jakiejś magicznej bariery, powyżej której od razu się ginie na drodze. Wat z nogi czy wat z silnika - co za różnica?
Dla przykładu ten mocny amator (ale wciąż amator) z filmu poniżej może jednego dnia zrobić sobie taki trening, a drugiego chcieć przejechać tą samą trasę komunikacyjnie, ale się nie zmęczyć. Jadąc dokładnie tak samo, ale zastępując pracę swojego bionicznego silnika silnikiem elektrycznym według Was będzie już wręcz zbrodniarzem?