Skocz do zawartości

Tadeus

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    3 335
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    2

Wpisy na blogu dodane przez Tadeus

  1. Tadeus
    Następna edycja wakacji rowerowych za nami!
     
    Po zeszłorocznym Szczecinie i Szwecji, tym razem wywiało nas na pogranicze polsko-niemieckie na południowy kraniec sławnego szlaku Odra-Nysa ze startem w Zittau (Żytawa). Wybraliśmy się tam w sposób zorganizowany, z pomocą sławnego w pewnych kręgach krakowskiego biura podróży z ptakiem
     
     
     
     
     



     
    O szlaku wzdłuż Odry i Nysy przeczytać można naprawdę bardzo wiele, uchodzi za jeden z najlepszych i najbardziej "ucywilizowanych" szlaków w regionie. Wszędzie piszą o znakomitym oznakowaniu, gładziutkich asfaltowych powierzchniach i prawdziwie "zachodniej" infrastrukturze wspierającej szlak. My dodatkowo, by dopełnić luksusu, zapewniliśmy sobie noclegi w hotelach (po polskiej stronie) i transport bagażu samochodem między noclegami Tak więc w sakwach mieliśmy tylko to, co potrzebne nam na szlaku, a wszystko inne wieczorem czekało na nas, gdy dojeżdżaliśmy na finisz danego etapu.
     
    Ale wracając do rzeczy ogólnych. Czy naprawdę w Polsce powinniśmy mieć kompleksy i zachodni sąsiedzi są lata świetlne przed nami? No, mogę spokojnie powiedzieć, że nie do końca i pod niektórymi względami jest u nas nawet lepiej!
     
    Nie uprzedzajmy jednak faktów. Na początek kwestie związane z transportem. By rozpocząć podróż musieliśmy dotrzeć z Warszawy do Zgorzelca. Okazało się jednak, że tym razem na kolej nie ma co liczyć, 2 przesiadki, 7 godzin drogi, do tego 2 pociągi bez miejsca na rowery. Co gorsze jeszcze półtora miesiąca temu PKP na stronie pokazywało, że będą tam jednak jechały pociągi z miejscami na rowery, życzę więc powodzenia tym, którzy się dali tak wrobić. Padło na samochód, ale szkoda nam było wydawać kasy na bagażnik rowerowy, więc pożyczyliśmy od rodziny kombi. Jak widać do przeciętnego kombi 3 rowery wchodzą bez większego problemu i z drobnym zapasem po zdjęciu przednich kół. Tylna kanapa położona tylko w połowie, więc spokojnie mieści się i trzeci rowerzysta:
     



     
    Po dojechaniu na miejsce i pierwszym zwiadzie po niemieckiej stronie wraz z krótką podróżą pociągiem pierwsze wnioski:
    - Ani na dworcach, ani w (nowoczesnych) pociągach nie ma WIFI :/
    - Gminy raczej nastawione na miejscowych. Bardzo rzadkie tabliczki z nazwami ulic, bardzo słabe oznakowanie... praktycznie wszystkiego. W wielu nawet zadbanych i zamożnych miejscowościach przejazdy na drogach nie były odmalowywane pewnie z 10 lat i zostały po nich tylko resztki pigmentów farby. Trasy rowerowe da się poznać praktycznie tylko na wjeździe i wyjeździe. Ścieżka może się ciągnąć 5 kilometrów i oznaczona jest tylko na początku i na końcu, więc jak dojedziesz gdzieś w środku to nie masz zielonego pojęcia, czy to uliczka, czy chodnik, czy DDR. Ale to samo było w mniejszych miejscowościach w Szwecji. Ogólnie pewnie z tego częściowo wynika czemu w tych krajach jest więcej DDRów - po prostu poprowadzenie ich tam wymaga znacznie mniejszych nakładów, bo nie ma praktycznie żadnych wymagań co do wyglądu i oznakowania. Oznakowanie oczywiście wisi miejscowym, którzy już wiedzą jak tam się jeździ, ale dla turystów to lipa. Przy okazji nie brakowało też "chodnikowych" ciągów pieszo rowerowych o szerokości jednego metra i z drzewami i śmietnikami na środku! Iście jak w ojczyźnie
     
    No ale wszystko powyższe raczej tylko w samych miastach, przez które przechodzi szlak. Jak już wyjedzie się z miasta na wijący się polami i lasami szlak Odry-Nysy ciężko się już zgubić, a i sam szlak staje się niemal idealny:
     



     



     
    Cała trasa to tak na oko w 50% faktycznie czysto rowerowa, niemal idealnie płaska ścieżka, taka jak w reklamie. I to naprawdę robi wrażenie. W 30% to jednak po prostu asfaltowe wiejskie drogi z mniej lub bardziej małym ruchem, takimi samymi ulicami pociągnięte jest też wiele szlaków rowerowych na przykład na Mazowszu czy na północ od Szczecina. Cała reszta to różne mieszańce, od mniej lub bardziej udanych chodników pieszo-rowerowych, po bruk i żwir i w małej części też pobocza ulic o średnim natężeniu ruchu. Ale nigdy głęboki żwir, piach, czy błoto. Tutaj faktycznie zgodnie z obietnicami. Patrząc na pojedyncze odcinki, to tak naprawdę nie mamy specjalnie powodu do kompleksów, podobna infrastruktura bywa i u nas, tyle że nie ułoży się z tego jednej ciągłej, tak optymalnej dla rowerzystów ścieżki i to - jakby co - jest u nas do nadrobienia. Fragmenty podobne, nawet czasem lepsze, brakuje zgrania w całość.
     
    A jak to wygląda krajobrazowo? Większość pokonanej przez nas trasy to głównie pola i małe grupki leśne (w każdym obowiązkowo ukryta górka z podjazdem :>), wyróżnia się w sumie głównie samo południe, blisko granicy z Czechami, tam trasa idzie w gęstym lesie, bardzo blisko rzeki idącej głębokim korytem ze stromymi brzegami doliny, bardzo przypomina to nasz znakomity szlak ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru (pisałem już o nim na blogu), tylko tutaj zamiast żwiru jest asfalt, ale za to ściany są mniej strome, skaliste i monumentalne. Tu przykład z trasy, z ciekawym mostem kolejowym:
     



     
     
    Warto też wspomnieć o niemieckich kolejach. A przynajmniej tych we wschodnich Niemczech, którymi mieliśmy przyjemność się poruszać. Są tak samo porozbijane na mniejsze spółki jak u nas. Dodatkowo w wielu przypadkach nie da się zamówić biletu przed pojawieniem się na dworcu, tak samo jest z miejscówkami na rower, brak rezerwacji, jak nie ma miejsca na rower, to nie jedziesz. Dodatkowo przedziały rowerowe są też przedziałami dla normalnych pasażerów, na wózkach i z wózkami. Regulamin - podobnie jak w Polsce - w jasny sposób wyjaśnia, że rower to przywilej i jak nie ma miejsca, to roweru nie przewieziesz choćbyś miał bilet. Pani w okienku opowiadała nam, że mamy szczęście bo ostatnio rowerzyści z Francji musieli przedłużyć urlop, nie udało im się z rowerami wpakować do pociągu... Jak więc widać dostępna u nas możliwość rezerwacji miejsca na rower w rowerowym dedykowanym przedziale okazuje się nie lada luksusem Nie ma to jak pojechać do bogatszego sąsiada, by się dowartościować
     
    Z ciekawostek technicznych. Z chwilowego musu odkryłem jak bezpiecznie jednym u-lockiem przymocować dwa rowery do jednej wyrwikółki:
     



     
    Podsumowując. Trasa dla normalnych ludzi fajna, dla chcących robić duże dystanse genialna, bo kilometry na etapach pozamiejskich faktycznie mijają niezauważalnie. Krajobrazy ładne, ale dla jeżdżących po Polsce nic nowego. Jedyne, co może się wyróżniać na plus to bardzo duża ilość bardzo ładnie zachowanych zabytkowych budynków. I to nie tylko w formie zabytków, ale wszędzie dookoła - domy, firmy, tartaki, gospody. W przypadku chęci odbicia ze szlaku w miasta polecam własne mapy, bo oznakowanie tam jest takie sobie.
     
    I jedna najważniejsza sprawa. Mosty! Nie zawsze wierzyć mapom. W jednym przypadku przejazdu na polską stronę zaznaczonego na mapie nie było już od... 50ciu lat... A w drugim przez wiele godzin jedyny przejazd przez rzekę na polską stronę wyglądał tak:
     



     

    Pozdrawiam


  2. Tadeus
    No i stało się.
     
    Po latach wzbraniania się przed nierekreacyjną jazdą rowerem, w końcu dałem się skusić. Zaczęło się stopniowo... od warszawskich samorządowców, którzy w bezczelny i podstępny sposób zaczęli zapychać całe miasto pięknymi, nowiutkimi, gładkimi i niekończącymi się ścieżkami rowerowymi... Najpierw okazało się, że da się nimi dojechać już praktycznie wszędzie i wszystko co tylko mogłem mieć w życiu do załatwienia mogłem załatwić dojeżdżając w co najmniej 85% ścieżką... Potem doświadczenia pokazało, że tych ścieżek nie tylko jest pełno, ale jeszcze te nowe poprowadzone są w zupełnie niekolizyjny sposób (można przejechać całe miasto stojąc na światłach tylko z 5-6 razy, zamiast 20-30 jak samochody obok - co było kapitalne w upały). No i zacząłem jeździć po całym mieście szalejąc po sklepach, znajomych, centrach handlowych, lecznicach, urzędach... Dodatkowo odżyły więzi rodzinne, bo skoro już "byłem w okolicy" to równie dobrze mogłem wpaść do rodziców, teściów, czy kuszącego grillem rodzeństwa...
     
    Aż w końcu pojechałem do pracy. Wcześniej nie chciałem tego robić, bo cieszyło mnie to, że rower od razu kojarzy mi się z relaksem, a tak mógłby zacząć i ze stresem (pośpiech do pracy, awaria, ulewa w drodze do biura itd.). No ale skoro już i tak zaczynałem odchodzić od szlachetnych założeń mojego hobby...
     
    Niby firma po zupełnie przeciwnej stronie, 19km ode mnie, ale połączona z moim domem wspaniale długimi, nieprzerwanymi ciągami szerokich DDRów:
     

     
    Dość długo zastanawiałem się, jak zrobić to logistycznie, ale w końcu zdecydowałem się, że będę woził wszystko ze sobą i wezmę jedną sakwę:
     

    15l Crosso Dry Small
     
    Do środka poszły narzędzia, u-lock, dętki, dokumenty i docelowy strój biurowy, który zajął prawie całą sakwę, bo w żadnym razie nie chciałem go ściskać. Najbardziej bałem się w sumie, że jak dojadę na miejsce, to pieczołowicie wyprasowany urzędniczy uniform będzie wyglądał jak wyjęty psu z gardła, ale okazało się, że dotarł w stanie idealnym, jak prosto spod żelazka
     
    Na siebie wrzuciłem typowe wdzianko rowerowe, oddychające długie spodnie i taką samą rowerową koszulkę i był to dobry wybór, bo mimo prób dość spokojnej jazdy dość mocno się zgrzałem, więc w stroju nieoddychającym byłaby masakra, do tego wszechobecne warszawskie remonty dość mocno by mnie zapyliły.
     
    Ostateczny wynik jest dość satysfakcjonujący. Autobusem ta sama trasa to było około godziny do godziny piętnaście minut. Na rowerze około 50 minut do godziny. Do tego udało się przewieźć to co chciałem bez pogniecenia... no i dotarłem w sumie niespocony, choć trochę zgrzany. Prysznica nie mam, więc było to istotne. Odzież techniczna sprawdziła się dość dobrze, to raczej ja muszę lepiej rozplanować kiedy i gdzie w czasie trasy mogę pocisnąć
     
    A jaką wy macie technikę dojazdu do pracy?
  3. Tadeus
    Po dość zabawnych zeszłorocznych doświadczeniach z wypożyczaniem rowerów na miejscu, tym razem postanowiliśmy zabrać nasze dzielne rumaki ze sobą na urlop za pomocą kolei...
     
    Było... tak, jak się spodziewaliśmy
     
    Problemy:
    1. Bilety da się kupić przez internet, ale już nie miejscówki na rower, te trzeba kupić osobiście w kasie.
     
    Już na peronie na krótko przed przyjazdem pociągu:
     
    2. Na dworcu stoi nowoczesny, wypasiony wyświetlacz ciekłokrystaliczny pokazujący piękny model nadjeżdżającego pociągu wraz z wyposażeniem i typem każdego wagonu, dodatkowo przed przyjazdem, spikerka dokładnie zapowiada, które wagony przystosowane są do rowerów, by można było sobie stanąć na dobrej wysokości peronu...
     
    3. Po czym przyjeżdża pociąg i wszystkie wagony są w innej kolejności, a wagon, na którego zarezerwowało się miejscówkę rowerową nie ma miejsca do przewożenia rowerów...
     
    4. Pan z obsługi TLK, szczerze zdziwiony naszym zdziwieniem, przekonuje, iż to absolutnie oczywiste, że nie ma ŻADNEJ technicznej możliwości, by zamówione do składu wagony ustawiono zawsze w konkretnej kolejności i prosi o zrozumienie. Wreszcie na następnej stacji znajduje dla nas jakiś wolny przedział rowerowy w innym wagonie, przy czym nie mamy pewności, czy pobliskie miejsca siedzące nie zostały już sprzedane innym ludziom i nas stamtąd nie wywalą (bo bilety są na konkretny numer wagonu wynikający z kolejności, w jakiej są ustawione...).
     
    Sam przedział jest ok:
     

     
    To po prostu przedział, z którego wywalono normalne siedzenia i zamontowano 3 miejsca z hakami na rowery. Warto zabrać ze sobą taśmę klejącą, haki są zniszczone i mogą porysować obręcze (w naszym Lazaro porysowały), w drodze powrotnej widzieliśmy resztki taśmy poprzedników, więc pewnie jest to powszechny sposób. Dodatkową fajną rzeczą jest to, że jak wszystko przypadkiem działa, (w drodze powrotnej działało) to po wykupieniu miejscówki na rower dostaje się też miejsce siedzące w przedziale obok, skąd jest przeszklona ściana z widokiem na nasze rowery. Z tego, co widziałem większość osób z lepszym sprzętem jednak mimo wszystko wiszące rowery jeszcze dodatkowo zabezpiecza. Ogólnie ciągle się ktoś przy tych rowerach kręci, bo ta wnęka jest takim naturalnym miejscem do postania i pogadania bez blokowania ruchu w korytarzach.
     
    5. W Szczecinie oczywiście większość peronów bez ramp i wind. Jest tylko przycisk dla niepełnosprawnych do wołania pomocy w pokonywaniu bardzo stromych schodów. Cóż od targania rowerów z pełnymi sakwami w górę i dół schodów jeszcze nikt nie umarł, nie?
     
    A jak jest pod względem rowerowym w Szczecinie? Ciekawie Mieliśmy szczęście, że zakwaterowaliśmy się u rodziny, która mieszkała blisko głównego rowerowego szlaku Szczecina przy Jasnych Błoniach, więc praktycznie do wszystkich najważniejszych miejsc i poza samo miasto dało się dojechać ścieżkami rowerowymi.
     
    Uwagę zwracało dość oryginalne oznakowanie rowerowe: praktyczny brak poziomych znaków, albo zupełnie przypadkowe ich użycie (często znaki wskazujące na drogę jednokierunkową, przy zupełnie klasycznym DDR) i co mnie osobiście trochę rozbawiło - w głębokim lesie, przy błotnistych wąskich nieutwardzonych ścieżkach stoją oficjalne znaki ciągu pieszo-rowerowego:) I coś przy czym przeżyłem szok kulturowy. W Szczecinie, zupełnie inaczej niż w Wawie, guziki do przejścia przez jezdnię świecą się, gdy nie są wciśnięte, a gasną, gdy się je wciśnie!
     
    Choć były też miejsca świetnie przygotowane dla rowerzystów:
     

    Skrzyżowanie szybkich asfaltowych dróg rowerowych w Lesie Arkońskim
     

    Genialna, wielokilometrowa prawie nieprzerwana trasa spod Głębokiego do Tanowa, gdzie zaczyna się wiele szlaków turystycznych.
     

     
    Ogólnie tereny wokół Szczecina bardzo nam się podobały, choć (głównie przez prawie codzienne burze i lenistwo) zwiedziliśmy dużo mniej, niż planowaliśmy, najdłuższa wycieczka wyszła do portu w Trzebieży na około 70km, reszta to krótkie wypady nad pobliskie jeziora i przez lasy. Dużo górek i pełno leśnych jezior to miła odmiana od płaskiego, piaszczystego Mazowsza. Bardzo fajnie jeździło się po górze w Lesie Arkońskim, gdzie widzieliśmy parę ścieżek przygotowanych do ambitnych zjazdów terenowych, z hopkami, rampami itd..
     
    Sam Szczecin naprawdę robił wrażenie poniemiecką architekturą:
     

     

     

     

     
    Ale i idylliczne wsie poza miastem były bardzo fajne do zwiedzania na rowerze:
     

     

     
    Przynajmniej jak długo jechało się prawie nieuczęszczanymi drogami, wijącymi się przez pola i lasy. Problem był tylko na bardziej "ulicznym" odcinku między Policami, a Trzebieżą, wpakowaliśmy się akurat w roboty drogowe i ruch wahadłowy. To były chyba nasze dotąd najbardziej emocjonujące przeżycia na rowerze. Na długo wyczekiwanym zielonym wszyscy (łącznie z tirami i wywrotkami) ruszali do przodu jak szaleni, wyprzedzając z ledwością biednych, cisnących ile wlezie rowerzystów, którzy zostawali w tyle, mając nadzieję, że ludzie sterujący ruchem poczekają na nich i zaraz z naprzeciwka nie puszczą im na czołowe takich samych wariatów z drugiej strony (oczywiście raz nie poczekali i puścili, ale na szczęście w tamtym miejscu już było dość szeroko i dało się przemknąć bokiem).
     
    Ogólnie wyjazd udany, choć jazda z rowerem koleją, wbrew temu wszystkiemu co czytałem wcześniej w różnych źródłach o reformach, była dokładnie taka, jak można się było tego spodziewać - dla ludzi lubiących przygody Teraz we wrześniu będziemy jechać jeszcze raz - tym razem do Gdyni, to zobaczymy, czy wpadka była tylko przypadkiem, czy może jest statystycznie standardem.
     
    A, no i w Warszawie, już na ostatnich metrach przed powrotem do domu wpadliśmy w (pierwszą w życiu) kontrolę stanu trzeźwości rowerzystów. Na szczęście zdana, ale mogło być inaczej, bo w Warsie kusili jakimś lokalnym niepasteryzowanym piwkiem
  4. Tadeus
    Dzisiaj korzystając z wcześniejszego fajrantu postanowiłem dojechać wreszcie do twierdzy Modlin, popularnego podwarszawskiego kompleksu zabytkowych umocnień.
     
    Większość rowerzystów tam jeździ ulicą, ja jednak postanowiłem pokonać wreszcie całą trasę wałami przeciwpowodziowymi, poprzednio jakoś nigdy mi się nie udawało, bo gdzieś w 2/3 szlak robił się zupełnie dziki i telepało tak, że można było sobie pokruszyć zęby, a skaczący łańcuch grał na tylnym trójkącie heavy metal
     
    Oto trasa:

    W obie strony około 50km
     
    Trasa jak zwykle bardzo ładna. Na początku pełno ludzi z wózkami, dziećmi, psami, półpijanych bywalców wiślanych pubów... potem coraz mniejszy tłum, głównie rowerzyści i mieszkańcy pobliskich wsi, a na samym końcu już tylko młodzi, sprawni, uparci rowerzyści, głównie na góralach
     

    Wyjątkowo wredny telepator, ukryty pod sielską, malowniczą powłoką. Po parunastu minutach praktycznie cały położyłem się na kierownicy, bo atakowany odtyłkowo kręgosłup już nie wyrabiał.
     
     

    Piękne, uspokajające widoczki na nadwiślański rezerwat.
     

    A tu klub golfowy znajdujący się obok rezerwatu. Dbają oto by zwierzątka z naprzeciwka nadal były zagrożone
     

    A tu za to cały wiejski zwierzyniec. Dorodne boćki prawdziwe, nie plastiksowe, jak to miejscami bywa
     

    "Spychacz tanio sprzedam. Prawie nieśmigany".
     
    W tym miejscu też pojąłem, że jest mi jakoś dziwnie niedobrze i mam obrzydliwy chemiczny smak na języku. Zajrzałem do bidonu, a tam woda... taka jakby lekko niebieskawa 0_o. Okazało się, że bidon, który moczył się przez noc w płynie (kochana żonka stwierdziła, że jakoś dziwnie pachnie i zrobi mi taką przysługę) mimo parokrotnego wymycia gorącą wodą przed jazdą jakoś wchłonął resztki płynu do naczyń i teraz zaczął je wypuszczać... No i masz babo placek, słońce nadal grzeje jak szalone, zero cienia na wale, ja zero gotówki przy sobie, a jedyna dostępna woda poza tą z Wisły ma kolor bladego smerfa. Co miałem zrobić... piłem do końca. Nie pieniła się, więc stężenie chyba nie było śmiertelne :DD
     
    W końcu zacząłem docierać do celu:
     

    Tym szerokim luksusowym poboczem posłużyłem się w drodze powrotnej, póki co cierpiałem, bo postanowiłem sobie, że dojadę do końca wałem. Szosowcy zasuwający dołem 3 razy szybciej ode mnie wydawali się szczerze wzruszeni moim poświeceniem
     

    Pierwsze fortyfikacje, do których dotarłem. Jak rozumiem te masywne betonowe barykady na próbujących taranować obiekt turystów?
     

    Na chwilę przycupnąłem na miejscu na modlińskiej plaży, racząc się przygotowaną na szybko przed wyjazdem suchą kanapką z serem i salami zrobioną na obrzydliwym "chlebie ziemniaczanym", który jakiś czas temu kupiłem przez przypadek. Ziemniaczany? Serio? Normalnie ostatnio strach cokolwiek kupić bez dokładnego czytania etykiety. Dla zabicia smaku popiłem smerfową wodą.
     
    Na tym etapie dostałem telefon od pani małżonki, że gdzie w ogóle jestem, czemu nie jestem w domu i jak śmiem jeździć w takie fajne miejsca bez niej. Wolno mi jeździć samemu tylko w nudne, nieciekawe miejsca i na pewno nie powinienem przy tym okazywać radości Po wysłuchaniu tyrady na temat mojego braku ducha drużynowego, solidarności i upadku wszelkich małżeńskich cnót poczułem się pokonany i zgodziłem na rychły powrót, zostawiając za sobą wszystkie te imponujące warownie, forty i ceglane koszary. Jeszcze tam wrócę! (i następnym razem wyłączę komórkę ).
     

    Wte górą, wewte powyżej ukazanym dołem. Ino bokiem.
     
    Ogólnie wycieczka fajna, jak najbardziej zachęcam do naśladownictwa, bo jak nikt nie jeździ, to wały zarastają
  5. Tadeus
    Ostatnio pomyślałem, że za bardzo zaniedbuje moich drogich rodzicieli i wypadałoby im przynajmniej raz na parę miesięcy złożyć wizytę. Niestety, uparci, postanowili zamieszkać zupełnie po drugiej stronie Warszawy (jakby podświadomie czuli, że 30 lat później będę miał tam najdalej). Jak się nie nakombinowałem, to i tak wychodziło, że będę musiał rowerem strawersować nielubiane przeze mnie Warszawskie City w jego najbardziej zurbanizowanym, centralnym obszarze. Ech, rozgrzany beton, brak cienia, pełno pół-ślepych, pół-głuchych rowerzystów na ścieżkach, czekanie po paręnaście razy na światłach... Raczej marny ze mnie rowerzysta miejski, już chyba wolałbym przejechać ze 3 razy tyle bezdrożami.
     
    Ale pojechałem. Co miałem nie pojechać. Alternatywą było tłuczenie się ponad dwie godziny rozgrzanymi, zapchanymi autobusami.
     

     
    No i jechałem rozglądając się po miejskiej dżungli ciekawsko na boki. Dla mnie, który zawsze mieszkał na jakichś obrzeżach, a do pracy dojeżdża spokojnymi, mniej popularnymi dzielnicami, była to trochę turystyka. Doszedłem do paru wniosków:
    1. Pół miasta jest rozkopane. Hałas, pył, objazdy, wytrzęsienie na wykopach i sporo zestresowanych ludzi.
    2. Jestem zdecydowanie za mało modny jak na City. Aż wstyd się pokazać. Co jeden to piękniejszy i bardziej wypielęgnowany.
    3. Miasto się chyba popsuło, bo na trzech przejazdach nie działały światła. Na jednym z nich byłem świadkiem wypadku. Nie widziałem dokładnie jak do niego doszło, ale widziałem jak samochód dosłownie przewiózł na masce parę metrów rowerzystkę z jej rowerem. Nim jednak ktokolwiek zdążył cokolwiek zrobić, na miejscu zjawiła się policja, która akurat była zaraz obok. Babka (oczywiście mocno designerska, łącznie z designerskimi słuchawkami w uszach) jakoś sama się pozbierała (odtwarzacz mp3 w dłoni), co było niezłym zaskoczeniem, bo wyglądało to, jakby naprawdę zmiotło ją z potężnym impetem. Policjant jednak nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego jej zdrowiem i wcale się do niej nie spieszył, ale przynajmniej wypadało mieć nadzieję, że jego kumpel, który został w radiowozie wzywał karetkę.
     
    Generalnie jechałem dość ostrożnie, bo nie przywykłem do aż takiego rowerowego tłoku (no dzięki za te całe promowanie rowerów, ale chyba już możecie przestać... ). Był tylko jeden, jedyny moment, w którym na pozornie pustym szutrowym budowlanym objeździe trochę zaszarżowałem, ciesząc się z tego, że jestem na góralu... I od razu pożałowałem, bo oczywiście zza ogrodzenia przede mną wyłonił się nagle ojciec z dzieciakiem prowadzącym jakąś plastikową zabawkę. Zdążyłem wyhamować z dość dużym zapasem, ale jednak dość głośno i nerwowo, ojciec puścił mi zabójcze spojrzenie... Spokorniałem.
     
    W końcu jednak opuściłem miasto po drugiej stronie i wjechałem na rodzinną wieś. I to jest życie
     

     
    Zero tłumów, zero hałasu, pyłu, rozgrzanego betonu, spalin.
     

     
    Plusk wody, szum trawy, cień drzew... ach
     
    Generalnie starałem się pamiętać o ostrzeżeniach związanych z rowerowaniem w upale i miałem czapkę i pełny bidon, z którego popijałem mało i często. Miałem pod koszulką też potówkę, z której w ostatnie upały byłem dość zadowolony (świetnie odprowadzała pot, a nie przegrzewała mnie). Wtedy co prawda były podobne temperatury, ale większość była po lesie. Miasto to jednak zupełnie coś innego. Do tego wyjechałem o najgorszej możliwej porze - koło 14tej. Dość mocno odczułem przegrzanie. Po powrocie do domu zaczęła mnie boleć głowa. Może następnym razem pomyślę o izotoniku.
     
    Razem wyszło 60km, rodzicie zadowoleni (choć na maksa zdziwieni, że mi się chciało). W nagrodę dali dużo "słoików", na szczęście byłem zaradny i wziąłem obie sakwy Ta nie-niedzielna jazda komunikacyjna nie jest taka zła... Ale to raczej też nie jest odpoczynek
  6. Tadeus
    Swego czasu popełniłem taką ściągawkę dla początkujących szukających dla siebie pierwszego porządnego roweru. Sporo podobnych opracowań da się znaleźć w necie, ale tu priorytetem miała być jak największa przejrzystość i krótka poręczna forma (drukujemy i idziemy na spacer po sklepach). Może komuś się przyda, trochę ją usprawniłem dodając numerki/literki, pod którymi producenci kryją często klasę podzespołów. Oczywiście nie ma tu wszystkiego (choćby komponentów SRAM i RST) ale jest to, co jest u nas najpopularniejsze.
     
    Przerzutki: Tourney (TZ, TX, TY) <Altus (190, 191, 280, 310,311, 370)<Acera (360,390)<Alivio (410,430, 431)<Deore (pięćsetki)
     
    Manetki: Tourney (ST-EF40, ST-EF51, RS35 Revoshift) < ST-EF 65, altus (310) < acera (360, 390) < alivio (410, 430) < Deore (pięćsetki)
     
    Amortyzator MTB: Zoom, Suntour m2xxx,m3xxx< XCT<XCM<XCM HLO<XCR, Rock Shox 28
     
    Amortyzator cross/trekking: Zoom, Suntour m3xxx<Cr 7< Cr 8 < Nex/NVX < Nex HLO/NVX HLO < NCX
     
    Korba: Prowheel, Cyclone, Falcon, Suntour XCC < Shimano 131/171 (tourney), Suntour XCT < Shimano 311 (altus), Suntour XCM, Suntour NEX < Shimano acera/alivio (361,391,430,431), Suntour XCR, Suntour NCX
     
    Biegi:
    3x7 - pod ten standard produkowane już są praktycznie tylko części najniższej jakości. Często (choć nie zawsze) oznacza też wolnobieg, czyli niższą wytrzymałość osi tylnego koła i problemy ze znalezieniem jakichkolwiek lepszych części.
    3x8 - obecny standard w lepszych rowerach
    3x9 - fajny bonus, standard w jeszcze lepszych rowerach
     
    Hamulce:
    v-brake - zupełnie wystarczające w trekkingach i crossach w tym budżecie.
    tarczowe mechaniczne (np. Tektro novela, Shimano 375, tam gdzie mimo tarczy jest stalowa linka) - opinie na ich temat są bardzo podzielone. Niewątpliwą zaletą jest fakt, że w przyszłości taniej i łatwiej przejść z nich na hydrauliki opisane poniżej (około 300zł wydatku).
    tarczowe hydrauliczne - standard w rowerach górskich od około 2 tys PLN, w tańszych rowerach należy uważnie ocenić, czy nie wstawione zostały kosztem całej reszty. Zapewniają lepszą kontrolę w głębokim błocie i na trudnych zjazdach. Trzeba mieć jednak więcej umiejętności, by je samodzielnie serwisować niż przy V-kach.
     
    Fajne bonusy:
    Opony: Schwalbe, Geax, Continental, Maxxis
    Obręcze: Rigida (Ryde), Alexrims, Mach, WTB. (Oczkowane/kapslowane zazwyczaj mocniejsze)
    Suport/korba: Standard octalink zamiast kwadrat - oferuje sztywniejsze połączenie i mniej problemów z luzowaniem się. Rozpoznawalny po "-8" na końcu nazwy korby albo suporcie BB-ES25.
     
    Waga: Zdecydowana większość wag podawanych przed producentów i sklepy jest mocno przekłamana. Dlatego zaleca się kierowanie tym parametrem tylko i wyłącznie wtedy, gdy potwierdzony został przez użytkowników, którzy faktycznie rower zważyli (uwaga na różnicę rozmiarów). Zazwyczaj jednak podobnie wyposażone rowery w tym budżecie mają też podobną rzeczywistą wagę.
  7. Tadeus
    I stało się! Mój turystyczny brzydal sięgnął z grubsza wersji finalnej:
     

     
     
    rama: Alu - MERIDA MATTS KALAHARI DT
    rozmiar: 18"
    widelec: SR SUNTOUR M2000, 60MM > sprężynowo-olejowy Suntour NCX 63mm (250zł)
    przerzutka tył: SHIMANO Tourney TX30 > alivio m430 (47zł)
    przerzutka przód: SHIMANO Tourney TZ30 > deore m510 (25zł)
    manetki: SHIMANO Tourney TX50 > alivio m430 3x9 (67zł z wysyłką)
    korba: Suntour AL, 42 / 34 / 24 > altus 311 42/32/22 (69zł)
    kaseta: SHIMANO MF-TZ07, 14-28T > HG 50 Sora 13-25 (70zł)
    łańcuch: UG-51 > HG 53 9 rzędów + spinka SRAM (45zł)
    hamulce: Tektro > dodałem trójstrefowe klocki Meridy - (20zł)
    klamki: Tektro
    kable: No-name > nierdzewne Clark's
    piasty: jakieś Joytech > maszynowe Novateci NT-751/802 pod kasetę
    obręcze: ALLOY > Mach 1 EXE
    szprychy: no name > nierdzewne Alpina - za całe lekko używane koła dałem 100zł
    opony: CST C1348, 26"x2,10
    mostek: Zoom (Merida)
    kierownica: Zoom > używana Truvativ XC (25zł)
    sztyca: Zoom
    zacisk: no-name > Force na imbus (8zł)
    siodło: Merida > Selle Royal Alpine Man (35zł)
    chwyty: no name gumowe > skręcane piankowe Mbike (29zł)
    pedały: plastiki > plastiki Wellgo (19zł)
     
    Wychodzi razem koło 850zł z wysyłkami (wiele rzeczy przesyłane w pakiecie, odbiór osobisty albo wysyłka w cenie).
     
    W sumie dość długo zastanawiałem się, czy jest sens iść w 3x9, bo to niby tylko jedna dodatkowa zębatka, najczęściej ze średnio interesującą mnie liczbą zębów, a niestety i dodatkowe koszta, potencjalnie większe problemy z regulacją, hipotezy na temat słabszej wytrzymałości i tak dalej. Wątpiłem, aż nie trafiłem na kasety szosowe i nie poczytałem na temat ich wykorzystania w MTB. To naprawdę rozwiązanie genialne w swojej prostocie. Takiego doboru przydatnych przełożeń nie miałbym nawet przy 3x10. Obecnie utrzymanie równej kadencji jest dziecinnie proste i do każdego zastosowana mam idealnie pasujący bieg (przynajmniej jak długo nie zachcę wyprawiać się w wysokie góry albo bić rekordów prędkości na szosie, no ale to rower głównie do mazowieckiego chaszczingu). Do tego kaseta powinna się zużywać wielokrotnie wolniej, bo jest większość czasu wykorzystywana prawie cała, a nie tylko parę biegów. No i waży 100g mniej niż odpowiednik MTB. Ma jednak też kilka wad, a przynajmniej rzeczy, które wymagają przyzwyczajenia.
     
    1. Wygląd. Kaseta jest malutka. Śmiesznie to wygląda przy masywności terenowych opon.
    2. Jak się chce ostro przyspieszyć od zera do wysokiej prędkości, albo nagle z twardych przełożeń przygotować się na ostry podjazd, to przeklikanie przez 6-7 zębatek jest niezłą zabawą, trzeba to potrenować. No, ale skoro szosowcy-wyścigowcy se radzą to i ja sobie poradzę
    3. Wbrew temu, co ogólnie da się przeczytać o zastosowaniu łańcuchów 8 rzędów do kaset 9 rzędów, tu łańcuch 8rz nie działał. Obcierał bokami na zębatce14 (między 13 i 15), pewnie w kasecie MTB to nie byłby problem, ale tu przez małe różnice wysokości grubszy łańcuch nie mógł się gładko wcisnąć
     
    Dodatkowa obserwacja związana z two-way-release nowych manetek. Niby można dzięki temu zrzucać i klasycznie dla Shimano (do siebie) i alternatywnie (od siebie). Jednak mój palec póki co jakoś nie chce współgrać z tym drugim rozwiązaniem. Trzeba to poćwiczyć. Mam też wrażenie, że skoro już ta manetka miała być przepychana w obie strony, to można ją było inaczej wyprofilować, w rozwiązaniu alternatywnym palec się po prostu z niej na wybojach ześlizguje. Zaletą jest to, że zrzucenie od siebie nie wymaga zazwyczaj puszczania klamki hamulca.
     
    Zakładany budżet był koło 1100zł, więc jeszcze mogę sobie trochę poszaleć. Może jakiś kokpicik, pedały i opony?
  8. Tadeus
    Miało być lajtowo, więc na dzisiaj wybrałem ciekawie wyglądającą trasę oficjalnymi rowerowymi szlakami w okolicach Zalewu Zegrzyńskiego.
     

     
    W założeniach mieliśmy machnąć pętle koło 70km i miało nam jeszcze zostać sporo czasu na wypoczynek nad wodą. A wyszło...
    jak zwykle
     
    Na początku trasa była znana - szlak wzdłuż Kanału Żerańskiego, bez niespodzianek. Naszą uwagę zwrócił jedynie sielski pan rowerzysta wyprowadzający krowę na spacer:
     


     
    Początkowa trasa po wjechaniu w las też była dość niepozorna. Jak zwykle osoby umieszczające oznakowanie postarały się, by rowerzyści nie mieli zbyt łatwo. Bo przecież całkowicie odkryte i widoczne symbole mogłyby wywołać u jadących niebezpieczny dla zdrowia szok
     

     
    A potem nagle zaczęło się robić pełno komarów. A chwilę później krzaków. Bardzo. Dużo. Krzaków
     

     
    Na górze i w środku krzaki, pod kołami pełno błota, a powietrze ciężkie od wylęgających się wszędzie wokół w bagnach krwiopijców. Początkowo sądziliśmy, że gdzieś pobłądziliśmy, że przecież ci okropni ludzie od oznakowania, nie puściliby oficjalnego rowerowego szlaku środkiem zarośniętego, podmytego co parędziesiąt metrów trzęsawiska. I mieliśmy rację. To nie był szlak rowerowy. To były wszystkie największe szlaki rowerowe w okolicy w jednym
     

    Robactwo oblazło nas do tego stopnia, że ledwo dało się coś zobaczyć, a my akurat dzisiaj nie mieliśmy nic na komary. Bo przecież to miał być lajtowy wytyczony oficjalnie przejazd przez las, a nie przeklęta wampirza matnia
     
    Po drodze minęliśmy też punkt obserwacyjny - niechybnie dla komarologów. Jakoś nie mogłem się w tym wszechobecnym bzyczeniu wyzbyć wizji, że w środku leży wyssane z krwi truchło jakiegoś nieszczęsnego miłośnika przyrody:
     

     
    W końcu przebiliśmy się na drugą stronę, ubłoceni, pogryzieni, wyssani i zmęczeni Gorzej już nie mogło być, postanowiliśmy się więc upodlić do cna serwowanym od niedawna w Nieporęcie amerykańskim żarciem (na zdjęciu trochę powyżej 3 tys kalorii):
     

     
    Koniec końców wyszło tylko trochę ponad 50km. Jednak wracając do domu mieliśmy świadomość, iż tego dnia w Puszczy Słupeckiej zostawiliśmy cząstkę siebie. Tak ze 100ml od osoby.
  9. Tadeus
    W ostatnich dniach pobawiłem się trochę w osiedlowego kota, biorąc sobie za zadanie obadanie wszystkich uliczek i leśnych ścieżek w okolicy, do których jeszcze wcześniej nie zaglądałem. To zaskakujące ile nowych miejsc można jeszcze znaleźć tak blisko domu.
     
    Przy okazji starałem się wyczuć nowe szosowe przełożenia i muszę przyznać, że jestem naprawdę bardzo zadowolony z wyboru. Problemy z szybkim przeskokiem z twardych przełożeń do miękkich miałem praktycznie tylko w okolicy bardziej hardkorowych leśnych wydm, ale i z tym z każdym dniem jazdy bywa coraz lepiej. Palce wyrabiają się w szybkim klikaniu
     
    Jak zwykle nacykałem też trochę widokówek:
     

    Tu według mojej mapy jest szlak. Jak widać niezbyt popularny Do tego duże natężenie wymytych dołów-niespodzianek.
     

    Świetna chatka w pobliskim lasku. Rozpadająca się strzecha, dziury w ścianach, blacha falista na froncie, ale mimo wszystko jakoś tak wesoło i optymistycznie przez to kolorowe pranie.
     

    Ufo-pies mnie wystraszył, bo zobaczyłem go kątem oka jak doskakuje do ogrodzenia i potrzebowałem chwili, by zrozumieć co to właściwie jest
     

    Rowerowa sztuka. Sto metrów dalej miałem pierwsze w życiu spotkanie z jedną ze sławnych watah wiejskich psów. Na szczęście raczej małe i do tego dość dobrze dało się je trzymać na dystans "ruchem sięgania po kamień". I cieszę się, że to starczyło, bo raz, że w zasięgu były tylko szyszki, a dwa że bestie były takie małe, że ciężko by je było trafić.
     


    I fotki z podróży wzdłuż torów. Jak widać nawet staruszki dostały już nowe malowanie. Szkoda, nieśmiertelna przerdzewiała zgniła zieleń miała lepszy klimat.
     
     
    Swoją drogą, właśnie opłaciłem rezerwacje na wrześniowy Rowerowy Potop, zobaczymy, czy ta Karlskrona faktycznie taka fajna, jak się zawsze mówi
  10. Tadeus
    Nie ma to jak bezpretensjonalny tytuł posta...
     
    W tym tygodniu znów w zacnym gronie płci pięknej udałem się na podbój Czerska, zameczku znajdującego się na południe od Warszawy. Gdyby mu się Wisła nie przesunęła, to być może byłby stolicą, a tak jest kuszącym punktem na mojej mapie turystycznej. Wycieczka z tych bez specjalnego kombinowania, jeden prosty szlak rowerowy z południa miasta aż pod mury.
     

    W obie strony wraz z dojazdem do startu wyszło trochę ponad 80km. Aplikacja Moje Trasy niestety znów nie sprawdziła się jako rejestrator wycieczki :/
     
    Ku lepszej organizacji, zdjęcia z podróży zamieszczę według miejscowości (przez każdą przejechaliśmy dwa razy, w południe i wieczorem).
     
    1. Powsin. Znana mekka turystyczna połowy Warszawy. Gdy tam dotarliśmy odbywał się akurat jakiś firmowy maraton, chyba Forbesa. Oczywiście pociągnęli go centralnie przez tamtejsze szlaki rowerowe, więc musieliśmy się trochę nakombinować, jak tam przemknąć nie stresując biegaczy i nie wkurzając organizatorów
     
     
     

    No fajnie, fajnie, ale jednakowoż chciałbym przejechać...
     

    Można się było zmęczyć od samego patrzenia...
     
    2. Dalej ruszyliśmy w malownicze polne drogi. Pogoda dopisywała, jechało się doskonale (coś ostatnio mamy szczęście).
     

     

     
    3. Pierwszym większym miastem na naszej drodze był Konstancin Jeziorna. W sumie zawsze myśleliśmy, że nazwa jest od rzeki Jeziorki, ale w samym centrum miasta jest też niesamowity, całkiem rozległy park pełen małych, częściowo połączonych zbiorników wodnych. Może Jeziorka nazywa się Jeziorka bo się tak charakterystycznie rozlewa?
     

    Kajaking po Jeziorce. W pobliżu na tamie wisiała reklama spływu na czas z Piaseczna do Konstancina.
     

    Urokliwe nasypy wijące się między jeziorkami/bajorkami/bagnami/whatever. Naprawdę oryginalne jak na park wewnątrz miasta.
     

    A to konstancińska... tężnia? Dziewczyny mi 3 razy tłumaczyły, jak to się nazywa, ale nie jestem pewien, czy już załapałem. To coś produkuje ogromne ilości pary z solanki i można się dać okadzić za darmo.
     
    4. I dalej pola i bardzo fajna, równa droga ciągnąca się między wiślanym wałem, a nieskończonymi rzędami sadów. Pełno tam było profesjonalnie wyglądających kolarzy na drogim sprzęcie.
     

    I znowu kontrola prędkości na drodze, na której widzieliśmy może ze dwa samochody. Bycie weekendowym rowerzystą popłaca
     
    5. I wreszcie, po pokonaniu dwóch naprawdę niezłych podjazdów, w Górze Kalwarii (tia, góra, kto by pomyślał?) i Czersku, dotarliśmy na miejsce. Co do Góry to warto dodać też, że ponoć w zamysłach miała to być Nowa Jerozolima i w tym celu w średniowieczu z Palestyny przywieziono ziemię i rozsypano ją na dojazdach do miasta. Obecnie jest tam pełno błota. Ha, błota z takim rodowodem jeszcze na rowerze nie miałem.
     

    Ostatnio standardem na naszych wyjazdach jest bezalkoholowe, tu prima sort prosto z Holandii, rozlewany w Macedonii, o nazwie Bavaria... Konsumowany w zacnych progach Czerskiej Karczmy...
     
    6. Zamek. Zamek, jak zamek. Tu bardziej liczyła się droga, niż cel. Ale zły nie jest.
     

    Czersk... Warto dodać, że wstęp normalnie kosztuje 10zł, ale dla rowerzystów w ramach akcji rowerowej Doliny Jeziorki tylko 7zł.
     

    Czujny obrońca twierdzy.
     

    Takie świetne widoki miał więziony tam Henryk Brodaty, pretendent do tronu krakowskiego. Czy jakoś tak...
     
    7. Po zwiedzeniu wszystkiego, co się dało, z zaskoczeniem stwierdziliśmy, że zrobiło się już całkiem późno, wracaliśmy już więc przy promieniach zachodzącego słońca:
     

    Malownicze konstancińskie bagna. Serio z tym bagiennym parkiem świetny pomysł. Tylko co z niesławnymi morowymi oparami?
     

    Wieczorna mgła nad lasem.
     

    I znajome spojrzenie z Mostu Północnego już rzut kamienia od domu.
     
    Naprawdę świetny dzień, piękne miejsca i fajne przeżycia. Nic tylko korzystać z ładnej pogody i zwiedzać świat wokół siebie, szczególnie, że - jak widać - można to robić zupełnie na luzie i bez ciśnięcia, jako pozbawiony nie wiadomo jakiej kondycji, czy sprzętu, rowerzysta niedzielny
     
    Żeby jednak nie było, że zupełnie wyzbyłem się fisia na punkcie rowerowych części, to zdradzę, że udało mi się korzystnie nabyć najnowsze manetki alivio, które w tym roku mają już 2-Way-Release z wyższych grup. Zobaczymy, czy to faktycznie sensowne.
  11. Tadeus
    Po poprzednim wpisie na blogu, pomyślałem, że fajnie byłoby się dowiedzieć, jaki jest stosunek rowerowej braci do aktywnej odzieży rowerowej i wyborów budżetowych w tej dziedzinie.
     
    Zapraszam więc do ankiety. Wydaje mi się, że temat jest dość ciekawy i na czasie (przy wszystkich tych dniach rowerowych w dyskontach/Tchibo), więc wyniki pewnie zainteresują nie tylko mnie. Kto wie? Może szarpnę się na coś markowego?
  12. Tadeus
    Dzisiaj po pracy zrobiłem błyskawiczny wypad w celu upodlenia się śmierdzącym mułem, które został po cofającej się Wiśle...
     
     

    (Nikt nie chciał ze mną wsiąść do windy :/)
     
    Muszę przyznać, że chyba cyklowirus wgryza się coraz głębiej w moją korę mózgową, bowiem zaczynam dostrzegać na poważnie przewagę niekończącego się deszczu i wszechobecnego błota nad ładną, letnią pogodą.
     
    Nie dość, że dzisiaj miałem wszystkie ścieżki dla siebie, to jeszcze dawno znane szlaki nabrały zupełnie nowego uroku
     
    Przy okazji miałem też szansę przekonać się o błotoodporności Alivio/Deore:
     
     

     
    Muszę przyznać, że przerzutki spisywały się naprawdę zacnie. Praktycznie jedyne, co dawało się we znaki to łożyska tanich plastikowych pedałów, a reszta to sielanka, jechało się bez żadnych problemów. Nawet V-ki z trójstrefowymi klockami jak na błoto dawały sobie nieźle radę, choć oczywiście nie jest to poziom hydraulików. Miejscami miałem nawet wrażenie, że wszystko działało precyzyjniej, niż zwykle. Widać deore, bez pewnej dozy syfu, nie śmiga, jak powinno
     
    Jednak, by dojść do poziomu, w którym mogę cieszyć się jazdą w czasie deszczu i zimnego wiatru musiałem w ostatnich miesiącach wpierw trochę urowerowić moją garderobę.
     
    Obecnie jeżdżę w:
     
    - bieliźnie rowerowej z Lidla (ok 30zł)
    - Koszulce rowerowej z Lidla (ok 30zł)
    - Polarze technicznym z Polartecu (ok 300zł... tia, kupiłem dawno temu przed założeniem bloga, więc się nie liczy )
     
    Niedawno dokupiłem:
     
    - Chustę kominową z Decathlonu (podróba buffa - ok 30zł) - świetna, bo najczęściej jeśli się zaziębiam to od przewiania szyi. Chusta sprawdza się idealnie i w przeciwieństwie do szalika - całkiem dobrze oddycha i nie chłonie wilgoci.
    - Spodnie do biegania z Decathlonu (ok 60zł) - wkładki nie używam, bo tyłek na dystansach, na których jeżdżę (do 80km) przestał mnie boleć już pod koniec zeszłego sezonu, więc stwierdziłem, że nie potrzebuje rowerowych. Wyglądają znacznie mniej śmiesznie, a do tego oddychają i całkiem nieźle schną. Choć to muszę jeszcze lepiej przetestować - pod koniec jazdy wjechałem w wysoką mokrą trawę, by umyć rower i jak dotarłem do domu 20minut później od zewnątrz były jeszcze raczej bardziej mokre, niż suche. No, ale przynajmniej dość dobrze trzymały tę wilgoć z dala od ciała.
     
    Jak najbardziej polecam więc w miarę pełny zestaw odzieży aktywnej. Wcześniej gdy jeździłem w taką pogodę, wpierw bardzo szybko się pociłem, potem mnie od razu zgrzanego i mokrego przewiewało. Teraz jest i sucho i temperatura blisko mojego ciała jest praktycznie zawsze komfortowa, czy to (lekki) deszcz, czy wiatr.
     
    Ktoś jeszcze może polecić jakieś korzystne cenowo elementy rowerowej odzieży?
  13. Tadeus
    Zaprawdę, dzisiaj pałam szczerym, gorącym uczuciem do mojej lepszej połówki, a powód leży na moim stoliku:
     

     
    Kultowa biblia serwisowania, w nowym nakładzie (poprzedni się już dawno wyczerpał i do dzisiaj ciężko było gdziekolwiek kupić) zmaterializowała się za jej sprawą w moim domu! Póki co chłonę słowa mistrza z zapałem godnym neofity. I dowiedziałem się już np. iż Maestro Zinn również preferuje przecieranie szmatką łańcucha po każdej jeździe, zamiast zbyt częstszego szejkowania, o którym wypowiada się raczej negatywnie na zasadzie "jeśli już musisz". I, co ciekawe, pochwala wielokrotne ponowne smarowanie bez wcześniejszego szejkowania. Ha! To prawdziwy miód na moje leniwe serce, albowiem tej czynności wyjątkowo nie znoszę
     
    Jeszcze parę dni lektury i do sprawy będę podchodzić z fantazją i swobodą godną najwyższej rangi specjalistów:
     
     

     
     
    Ciekaw jestem czyjego Krossa wtedy składali
  14. Tadeus
    Dzisiaj miało być skromnie...
     
    Udało mi się wyrwać trochę wcześniej z pracy, postanowiłem więc obejrzeć przynajmniej początek jednej z tras z "Okolic Warszawy" opisywanych we wpisie Książki, książeczki. Z doświadczenia wiedziałem, że oznakowanie szlaków często jest tragiczne i w przeszłości zdarzało się, że nawet po parę razy gubiliśmy drogę (co niezmiernie irytowało moją i tak już wymęczoną połówkę), dlatego tym razem chciałem być przygotowany. Z krótkiego, szybkiego zwiadu po fajrancie, jakimś cudem zrobiło się jednak 67km. I chyba się starzeję, bo ledwo to przeżyłem, jeszcze parę kilometrów i padłbym na kierownicę
     
    Usprawiedliwiam się tak, że nieprzygotowany na taki dystans, wybrałem się na wycieczkę bez wcześniejszego obiadu i podręcznych przekąsek, tak więc już od połowy mocno uleciała mi para. Postanowiłem jednak, że wytrzymam, że dojadę do wspaniałego monopolu, który widziałem wcześniej gdzieś w połowie drogi i tam się nażrę jak świnia Miałem ze sobą tylko jakieś taniuchne kablowe zapięcie, ale nie miałem zamiaru spuszczać roweru z oczu, a sklep był niewielki. Liczyłem więc na to, że zakupy będą bezpiecznie. Oczywiście... gdy wspaniały przybytek wątpliwych kulinarnych rozkoszy zamajaczył już w zasięgu mego wzroku, znikąd pojawił się Polonez pełen rosłych, ryczących głośno panów, którzy rozstawili się w celach towarzyskich przed tak bardzo upragnionym przeze mnie monopolowym rogiem obfitości. Aż takiego zaufania do zapięcia to ja jednak nie miałem. Pojechałem dalej... głodny.
     

    Lajtowy leśny początek
     

    Świetnie oznakowany szlak
     

    Drogi pożarowe o dziwo zawsze są urokliwe.
     

    Wczesny wieczór zastał mnie przy samotnym dębie. A do przejechania jeszcze 35km...
     

    I tak nagle skończył się mój (całkiem nieźle wydeptany/wyjeżdżony) szlak. Widać to popularny punkt turystyczny.
     

    I wreszcie wspaniale wijąca się Narew! W tym momencie w głowie miałem tylko "jeśćjeśćjeśćjeść"
  15. Tadeus
    Heh, dzisiaj pokręciłem się trochę po okolicy i gdzie nie trafiałem, to jakoś smutno się robiło...
     
    Wpierw odwiedziłem jedną z moich ulubionych polanek nad Wisłą. Najczęściej były tam fajnie ułożone konary do siedzenia, ślad po małym zgrabnym ognisku, czasem jakiś mały śmieć w trawie, a dzisiaj...
     

     
    Masakra. Cała drużyna piłkarska się tam spotkała, czy jak? Niesmak walczył u mnie ze szczerym zdziwieniem i nawet pewną dozą podziwu, bo coś takiego to naprawdę nie lada wyczyn, musieli się postarać
     
    W zeszłym roku postowałem tu też zdjęcie jednej z najfajniejszych pijalni w moich okolicach. Starej, nastrojowej chaciny stojącej nad Wisła. W środku naprawdę wyglądała jak rodem ze skansenu i ciężko było o miejsce z lepszą, biesiadną atmosferą. Zdjęcie wyglądało tak:
     
     
     

     
    A teraz wygląda tak:
     

     
    Podobno zimą ktoś podłożył ogień i musieli zerwać ją do zera i postawić takie byle co.
     
    Jakiś taki ten świat się robi nijaki...
     
    Aż na osłodę sobie zamówiłem Alivio na tył
  16. Tadeus
    No i wiosna wzięła wszystkich z zaskoczenia...
     
    W ostatni weekend na mieście i w parkach było tylu rowerzystów, iż dosłownie ledwo dało się przejechać i człowiek czuł się na skrzyżowaniach ścieżek jak w jakiejś Skandynawii. Dzisiaj z rana byłem w serwisie rowerowym, to tłum taki, że o mało co bym się nie dopchał... Koniec świata. Aż zacząłem żałować, że nie wykorzystałem bardziej nie-sezonu, by w spokoju pojeździć i pozałatwiać rowerowe sprawy.
     
    A założenia były ambitne. Wykorzystać nie-sezon na polowanie na świetne tanie części, upgrade na wyższe klasy osprzętu, fiu... fiu...
     
    Jak zwykle jednak znalazło się tysiąc innych wydatków i sezon promocji przespałem, upgrade jest, ale nikły, a miejscami jest nawet downgrade (kaseta HG-50 na HG-31). Obecnie piekielna machina działa bez większych problemów i prezentuje się tak:
     

     
    Wartością dodaną jest to, że do mojej kolekcji narzędzi dołączył ściągacz do korb i bacik do kasety.
     
    Z dalszych nowości - nabyłem pierwszą w życiu bieliznę funkcyjną (nie licząc może skarpet trekkingowych) i koszulkę rowerową. Oczywiście korzystając z dni rowerowych kochanego przez wszystkich Lidla. Dzisiaj pocisnąłem trochę w zestawie podskoszulka+koszulka+polartec i muszę przyznać, że odprowadzanie wilgoci jest naprawdę wyczuwalne. W poprzednim roku w podobnych warunkach strasznie przemroziłem sobie plecy, bo pot na nich zostawał dość długo i szybko robił się zimny, teraz nie było tego problemu. Podkoszulkę i koszulkę kupiłem po 29zł od sztuki. Jak to wygląda (rozmiar M - mój wzrost 178cm) można zobaczyć poniżej na łazienkowych słitfociach:
     

     
     

     
    W skrócie: widywałem dużo gorzej skrojone ciuchy, choć nie da się ukryć, że są miejscami dość szerokie/długie. No i koszulka ma duże otwarte kieszenie na plecach, dla mnie bezużyteczne. Za taką cenę całość wychodzi jednak na plus.
     
    I na koniec pretensjonalny krajobrazik z dzisiejszego wypadu, coby była jakaś pamięć po ładnej pogodzie, gdy w najbliższy weekend znowu spadnie śnieg (ach te dołujące prognozy):
     

     
    Do zobaczenia na szlakach!
  17. Tadeus
    Koniec świata, ludzie...
     
    22 grudnia, a ja widzę 7 stopni na termometrze. Bez większego zastanowienia zgarnęliśmy więc pokrywę kurzu z zastanych już trochę rowerów i ruszyliśmy na przejażdżkę. Pierwsza obserwacja - ogromna ilość wyposzczonych wcześniejszą brzydką pogodą spacerowiczów. Druga obserwacja? Prawie zero rowerzystów. Na całej trasie widzieliśmy może z trzech, co stanowi jakieś 10% normalnego ruchu z września/października.
     
    Czyżbyście, koledzy i koleżanki, już zimowali?
     
    W każdym razie nadspodziewanie ciepła pogoda dała się nieźle we znaki. Zmrożony wcześniej grunt nagle dość gwałtownie się roztopił i zmienił swoją konsystencję w wybitnie poślizgową plaszczącą substancję, która wizualnie przywodziła na myśl... cóż kupę. I to raczej niezdrową. Śmiechu było sporo, szczególnie, że aż strach było zejść z roweru albo podeprzeć się na postoju, bo od razu się w tej maziaji zatapiało, a do tego cholerstwo niesamowicie lepiło się do butów. Jak to ma tak wyglądać, to ja jednak poproszę parę stopni mniej i przyjemnie zmrożony grunt
     
     
     

     
    To jak, kto jeszcze dzisiaj szalał na dwóch kółkach? U was też takie atrakcje?
  18. Tadeus
    Pogoda na zewnątrz iście rewelacyjna, aż ma się ochotę powiesić na najbliższym chłostanym zimnym wiatrem drzewie...
     
    W związku z niesprzyjającą aurą miałem trochę więcej czasu na internetowe polowanie za częściami. Już jakiś czas temu postanowiłem, że dam sobie docelowy budżet około 1,1 tyś PLN na stopniowe usprawnienie roweru, bo mniej więcej tyle musiałbym dopłacić do przyzwoitego sprzętu po sprzedaży tego, co obecnie mam. Czy uda mi się zmieścić w budżecie? Zobaczymy. Przynajmniej mam frajdę z polowania i przykręcania
     
    Poniżej rozpiska dotychczasowych zmian, ceny są bez przesyłki, bo czasem odbieram sam, czasem dostaje w pakiecie itd. Tam gdzie jest zero złotych dostałem jako gratis do czegoś innego.
     
    rama: Alu - MERIDA MATTS KALAHARI DT
    rozmiar: 18"
    widelec: SR SUNTOUR M2000, 60MM > sprężynowo-olejowy Suntour NCX 63mm (250zł)
    przerzutka tył: SHIMANO Tourney TX30
    przerzutka przód: SHIMANO Tourney TZ30
    manetki: SHIMANO Tourney TX50
    korba: Suntour AL, 42 / 34 / 24
    kaseta: SHIMANO MF-TZ07, 14-28T > używana HG 50 (8 rzędów) - 0zł
    łańcuch: UG-51 > używany HG 40 - 0zł
    hamulce: Tektro > dodałem trójstrefowe klocki Meridy - (20zł)
    klamki: Tektro
    kable: No-name > nierdzewne Clark's
    piasty: jakieś Joytech > maszynowe Novateci NT-751/802 pod kasetę
    obręcze: ALLOY > Mach 1 EXE
    szprychy: no name > nierdzewne Alpina - za całe lekko używane koła dałem 100zł
    opony: CST C1348, 26"x2,10
    mostek: Zoom (Merida)
    kierownica: Zoom > używana Truvativ XC (25zł)
    sztyca: Zoom
    zacisk: no-name
    siodło: Merida > Selle Royal Alpine Man (35zł)
    chwyty: no name gumowe > skręcane piankowe Mbike (29zł)
    pedały: plastiki > plastiki Wellgo (19zł)
     
    Póki co z przesyłkami wyszło poniżej 500zł, więc zostaje jeszcze całkiem sporo na napęd i ewentualne V-ki Avida. Myślę, że będzie to coś w stylu full Alivio (z korbą i suportem na octalinku). Napęd raczej wymienię, gdy ten dojdzie do swojego naturalnego końca, będzie mi mniej szkoda kasy, gdy będę wiedział, że i tak coś trzeba wydać
     
    Oświetlenie przód > chińska Cree (25zł)
    Oświetlenie tył > Mactronic Bright Eye (30zł)
    Licznik > Speedmaster 5000 (25zł)
    Sakwy > Na haki z allegro (60zł)
    Sakwa na ramę > Spencer (19zł)
     
    Mimo marnej aury, człowiek nie żyje jednak samym sprzętem, więc korzystając z koszmarnej, godnej klasycznego horroru pogody, wybrałem się trochę na podmokłe tereny wokół Wisły:
     
     
     
     

    Nowy kokpit i amortyzator z nowym kołem. W tle skraj lasu zmasakrowany przez szukające przysmaków dziki.
     

    Malownicze, urokliwe lasy nad Wisłą. Brakuje tylko wiedźmy z Blair.
     

    Smagana wiatrem rzeka wypluła kilka martwych drzew.
     

    Na widok takich korzeni budzi się mój dawno uśpiony instynkt akwarysty.
     

    Czyżby jakieś stare kołki pod cumy pamiętające czasy innego biegu Wisły?
     

    Nad samą wodą pogoda iście plażowa.
     

    Stadnina otoczona blokowiskami.
     

    I powrót o zmroku. Bright Eye z miłości do bliźniego skierowany w dół.
     
    Generalnie muszę przyznać, że wbrew moim obawom co do pogody jeździło się bardzo miło i bez żadnego problemu. Im więcej jeżdżę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że każda pogoda ma swoje uroki.
  19. Tadeus
    Dzisiaj dla odmiany tworzenie posta w nocy, przy śpiących domownikach. Będzie więc dużo koszmarnie niedoświetlonych, zaszumionych fotek. Głównie ze wstępnych testów zakupionego wreszcie Bright Eye'a Mactronica. Miałem już okazję trochę z nim pojeździć, więc nim przejdę do zdjęć porównawczych, podzielę się samymi wrażeniami.
     
    1. Cena - ok. 30zł + wysyłka. Czyli bardzo przyjemna.
    2. Wygląd - Dla mnie lepszy, niż na oficjalnych zdjęciach, lampka jest bardzo drobna i jej czerwień i czerń są raczej ciemne i soczyste, przez co sprawia dość "rasowe" wrażenie.
    3. Obsługa - Jeden przycisk, a właściwie szczelna wciskalna powierzchnia na górze korpusu. Wygląda solidnie.
    4. Uchwyt - dość oryginalny, na opaskę zaciskową, umożliwia ustawienie pionowe, bądź poziome. Póki co trzyma się bardzo dobrze, ale mam wrażenie, że to głównie przez gumowy pasek pod opaską, który zapobiega ześlizgiwaniu się. Nie jestem pewien, czy przy grubszych sztycach działałoby to tak samo dobrze. Dodatkowo, od plastikowej śruby bocznej zacisku zaraz na początku odpadła mi zaślepka. Nie spełnia ona chyba żadnej funkcji poza estetyczną, ale to trochę dziwne, bo wydawała się tam po prostu dość luźno wsadzona.
    5. Wymiana baterii - koszmar. Wcześniej bawiłem się trochę w turystykę i miałem do czynienia z różnymi czołówkami. Często zarzucano im, że wymiana jest kłopotliwa i może prowadzić do uszkodzeń. Tam jednak w 99% działało umiejętne użycie byle jakiej monety. Tutaj to zupełnie inna liga. Starczy powiedzieć, że udało mi się dopiero gdy w jednej ręce miałem złotówkę (która działała najlepiej z paru testowanych nominałów), a w drugiej płaski śrubokręt i nie obyło się bez lekkiego wyżłobienia obudowy i starcia części uszczelniającej gumowej opaski. Nie wiem, może z każdym razem będzie łatwiej, ale póki co to prawdziwa mordęga. Szczególnie, że w zestawie nie ma baterii, więc uszkodzić lampkę mamy szansę już na samym początku.
    6. Tryby.
    - Stały
    - Stały głównej diody z migającymi diodami wspomagającymi
    - Migające wszystkie trzy diody.
     
    Muszę przyznać, że zazwyczaj nie lubię silnych migających lampek (poza warunkami naprawdę złej widoczności) ale ten drugi tryb jest na tyle lajtowy, że nawet mi się podoba. Coś tam miga, co zwraca uwagę, ale jednocześnie nawet jeśli da nam stroboskopem po oczach, to jest się dalekim od ataku apopleksji
     
     
    A tu fotki poglądowe w porównaniu do starej chińskiej lampki wyposażonej w rząd standardowych diod. Wbrew pozorom nie była aż taka tragiczna, na mieście wielokrotnie widziałem markowe lampki na starych generacjach diod, które świeciły porównywalnie :
     
     
     
     
     

    W oczy rzuca się natychmiast szersze i pełniejsze pokrycie boczne przestrzeni, jak również większa szerokość samej centralnej wiązki.
     
     
     



     
     
     
    Twój kot kupiłby Mactronica. Czysto subiektywnie powiedziałbym, że jest jakieś 3-4 razy mocniejsza, przesadzałbym jednak mówiąc o sile dorównującej reflektorom samochodowym, no chyba, że zajrzymy centralnie w najmocniejszą diodę, ale wtedy działa raczej efekt porażenia utrudniający obiektywną ocenę ilości światła
     
     
    Przy okazji wymieniłem w naszych łańcuchach spinki. U mnie była ósemka SRAMa o szerokości 7.1mm, którą wcześniej wcisnąłem siłą na mój łańcuch 7.3mm... I bezproblemowo działała, choć oczywiście były problemy z jej zdjęciem. U mojej drugiej połówki był fabrycznie produkt spinkopodobny Shimano, którego z braku nerwów i przy obolałych opuszkach palców w końcu po prostu przeciąłem i wywaliłem. W obu zamontowałem pasujące do szerokości łańcucha spinki z KMC, z których póki co jestem bardzo zadowolony. Przy tym siłowaniu się ze spinkami przypomniałem sobie o fajnym patencie, który mgliście pamiętałem z jakiegoś poradnika. Druciku na łańcuch, który powoduje, że ogniwa przy spince nie są napięte i przez to znacznie wygodniej się przy niej pracuje.
     
     
     



     
    Po paru chwilach namysłu i poszukiwań, odnaleziono w gospodarstwie domowym wręcz idealny surowiec na takie narzędzie. Okazał się nim... dolny drut z push upa...
     
     



     
    Mój początkowy sceptycyzm co do sztywności i stabilności narzędzia okazał się zupełnie bezpodstawny. Trzyma mocno niezależnie od przełożenia (i związanych z nim sił ciągnących za łańcuch) i umożliwia bezstresową robotę przy luźnej spince, jak również jej bardzo wygodne zakładanie na spięty narzędziem łańcuch. Spokojnie można nawet odejść, zjeść obiad i kontynuować robotę później. Podejrzewam jednak, że normalny drut też by zadziałał. Patent jak najbardziej polecam
  20. Tadeus
    Zaczyna się zimna pora...
     
    I choć słońce było dzisiaj przepiękne i ludzi na szlaki wyruszyło niemal tyle, co w sezonie, to jednak po trzech godzinach jazdy na zimnym wietrze musieliśmy zawinąć na przedstawiony powyżej gorący napój. Problem w tym, że nie zawsze trasa wiedzie w pobliżu urokliwych przybytków z ogródkiem otwartym nawet poza sezonem, gdzie można w spokoju napić się, mając na widoku swój wehikuł.
     
    No i zaczęliśmy kombinować, co w takim przypadku i jak będzie dalej, gdy zacznie robić się zimniej i zimniej. Z krótszymi wypadami nie będzie problemu, ale jeśli będziemy mieli ochotę na dłuższy dystans? Herbatka w termosie? A może jakiś taki dziwaczny termo-bidon z tworzywa, jakie miejscami znajduje się na Allegro? Czy ktoś na dłuższe wycieczki poza sezonem bierze ze sobą coś ciepłego?
     
    Nim się jednak wychłodziliśmy, udało nam się nacieszyć się świetnym słońcem i pięknym bezchmurnym niebem:
     

    Na wałach nad Wisłą znowu pełny ruch, co dla nas, przyzwyczajonych już do wyludnionych szlaków, było niemałym szokiem. Niech żyje slalom między pieskami z ADHD i zygzakującymi chaotycznie dzieciakami
     

    Kaczki z niewiadomego powodu tłumnie zebrały się przy rurze odpływowej. Surfing, cieplejsza woda, a może gromadzi się tam też ich żarcie?
     

    Gdyby nie brak liści, to wyglądałoby niemal tak samo, jak w lato, aż chce się rozłożyć nad brzegiem i opalać.
     
     
    Po powrocie do domu zabrałem się za zwyczajowy krótki przegląd sprzętu. W Eurobike'u od paru wypadów coś lekko pykało w przedniej części napędu. Dociągnąłem pedały i nic to nie dało, więc pomyślałem, że z ciekawości zajrzę do korby i ją dociągnę. W końcu, sądząc po tematach na forum, najczęstszym powodem pykania w nowych rowerach są pedały albo korba. Zgodnie z poradnikami wziąłem więc zwyczajowego imbusa ósemkę i otworzyłem korki w obu naszych rowerach...
     
     

     
    Nienawidzę cię, Suntourze...
     
    No tak, torx, niby jakiegoś tam mam, ale ten jest za duży. A w drugim rowerze? Też mam pasujące klucze, ale raz że o 1 (1!) rozmiar za małe, to jeszcze są za grube i nie wejdą między rant śruby, a dziurę w ramieniu korby. Wrr. Jeśli będę więc chciał wymienić kiedyś korbę (a kombinowałem nad altusem na octalinku), to nie dość, że będę musiał kupić klucze do korby i suportu, to jeszcze do dwóch różnych idiotycznych śrubek. Czy ta firma nie słyszała o standaryzacji?
  21. Tadeus
    Podobno to ostatni ciepły weekend tej jesieni...
     
    Należało więc go należycie wykorzystać. Gdy tylko termometr pokazał 12 z zapowiadanych na ten dzień 18 stopni (a gdzie reszta?!) ruszyliśmy w teren, nacieszyć się pobliskimi lasami:
     

    Ta droga to dobry test dla amortyzatorów i siodełek. Trasa z tych nierówno ułożonych bloków ciągnie się prawie przez cały las i na końcu człowiek jest już na maksa wytrzęsiony
     

    Wzdłuż tego szlaku jeszcze miesiąc temu kwitły piękne kępy wrzosów, wcześniej rosły tu obficie jagody.
     

    Kawałek dalej cały las przecinają tory, a wzdłuż nich idą gruntowe drogi, wręcz idealne do podróży rowerowych. Tu minęliśmy w pełni oporządzonego rowerzystę na fullu, ciekawe gdzie jechał poszaleć.
     
     

    Takie cosik minęło nas, gdy podziwialiśmy kolory jesieni. Może nie bardzo eleganckie, ale z charakterem
     

    I nowocześniejszy, bardziej metroseksualny odpowiednik
     
     
    Przy okazji była to już piąta wycieczka, na której testowaliśmy poniższe opaski na nogawki. Dwie takie, razem z przesyłką kosztują 5zł, czyli tyle co nic.
     

    W sumie jakościowo nie odbiegają specjalnie do znacznie droższych odpowiedników Mactronica.
     

    Opaski są naprawdę bardzo dobrze widoczne. Już nie raz zauważyłem, że widać je lepiej niż jakiekolwiek inne odblaski, które mamy przy rowerach, czy ubraniu, do tego sam kolor bardzo rzuca się w oczy.
     
    Niestety jednak, o ile z widocznością i ceną jest ekstra, to już trzymanie się na nodze jest raczej mierne. Specjalnie wziąłem na rzep, bo myślałem, że łatwiej je będzie zacisnąć z pożądaną siłą, niż samozaciskowe, ale to jednak lipa. Na wąskiej kostce mojej żony ledwo się trzymają i już po zapięciu zostaje sporo luźnego materiału, a u mnie (wąskie kostki i szerokie łydki) ciągle się zsuwają. Prawdopodobnie jednak wymienimy na samozaciskowe. Widzieliśmy takie u znajomego i trzymały się idealnie, ale on miał nogę dość równej (średniej) grubości.
     
    A wy? Używaliście jakichś opasek na nogawki i możecie coś polecić?
  22. Tadeus
    Jesień w tym roku zaskakuje naprawdę piękną pogodą...
     
    Myślałem, że już pomału szykować będę rower do zimowania, a tu jakimś cudem robi się ładniej i ładniej, a zapowiadana jest jeszcze lepsza pogoda. Dodatkowo szlaki zrobiły się wspaniale ciche i wyludnione, nic tylko jeździć.
     
    W związku z tym zamiast zastanawiać się, jak sprzęt zacząć szykować do zimy, kombinuję jakby tu usprawnić wojaże w najbliższym czasie. Postanowiłem zacząć od ponownego przejrzenia tego, co właściwie ze sobą zabieram na co dzień. Standardowy zestaw widać poniżej:
     

     
    1. Łatki samoprzylepne. Testowałem je kiedyś jak nie miałem ze sobą dętki. Przetarłem materiał wokół dziury wacikiem i załączonym płynem... odczekałem... nakleiłem łatkę i trzymałem... i trzymałem... wszystko zgodnie z instrukcją. Jak przestałem trzymać prawie od razu się odlepiła. Szczerze mówiąc nie wiem, czemu nadal to ze sobą wożę
    2. Dwie łychy do opony - działają super, choć pewnie przy moich oponach, które schodzą bardzo łatwo starczyłaby i jedna.
    3. Pompka BETO - strasznie zmasakrowana, bo ciągle ociera o nią reszta sprzętu, ale działa, choć średnio, bo ciężko ją dobrze docisnąć do wentyla, by nie uciekało bokiem powietrze.
    4. Skuwacz. Nie miałem jeszcze okazji używać w trasie, ale wożę na wypadek zerwania łańcucha. Fajnie, że ma odkręcaną nóżkę, która i tak mi raczej przeszkadzała niż pomagała - zajmuje przez to mniej miejsca.
    5. Dętka, dobra bo dobra i tania. W Decathlonie dwie po 15zł.
    6. Multitoole z lidla, takie sobie, ale przydają się do śrub L/H i błotników żony.
    7. Imbusy z Kauflandu (12zł za pełny komplet), wożę nieśmiertelną piątkę i szóstkę, sto razy wygodniejsze od multitoola.
     
    A co wy targacie ze sobą? Może zapasową linkę do przerzutki, albo apteczkę? O co radzicie uzupełnić taki zestaw?
  23. Tadeus
    Jakimś cudem w budżecie rodzinnym wreszcie udało się wygospodarować trochę środków na rower...
     
    Sam rower, mimo zacnej marki, osprzętem zdecydowanie nie grzeszył, toteż ciężko było zdecydować, od czego zacząć:
     
    Specyfikacja roweru
     
    1. Hamulce - najprostsze Tektro, po dodaniu trójstrefowych klocków hamulcowych hamują wzorowo. Odpada.
    2. Napęd - najniższy z najniższych, Tourney, stare zegarowe manetki plus korba Suntoura (jeszcze tańsza niż najtańsza Shimano). Problem w tym, że odkąd ogarnąłem jak go serwisować i wymieniłem łańcuch, linki i wolnobieg, cały napęd działa bez problemu. Chodzi cichutko, a wszystkie biegi wskakują bez zawahania- oczywiście nie pod obciążeniem - ale nauczyłem się jeździć tak, by nie stanowiło to problemu. Napęd też odpada. Przynajmniej na teraz.
    3. Koła. Nawet nie są stożkowe! Do tego oczywiście wolnobieg. Problem w tym, że felgi są nadal całkiem równe, szprychy są dobrze napięte, a wolnobieg (i oś na którym wisi) sprawują się wzorowo. Załamać się można. Szczególnie, że przecież rower nie był nowy i wcześniej przez lata intensywnie jeździł nim mój ojciec (czasem nawet zimą!).
    4. Amortyzator - Suntour z najniższej serii 2xxx, ma fajne oldschoolowe gumki, które powodują, że golenie zawsze są czyste i nie trzeba ich przecierać. Poza tym jednak prawie w ogóle nie działa. No to amortyzator! Dodatkową zaletą jest fakt, ze chciałem kupić wyższy mostek, by trochę podnieść kierownicę, a tak mogłem zaoszczędzić i po prostu dać więcej podkładek na rurę nowego amortyzatora.
     

     
    Zanim jednak osiągnąłem powyższy efekt, trochę się musiałem napocić. I częściowo przemóc moją niechęć do miejscowych serwisów. Jak się okazało ponownie, niechęć była zdecydowanie zasłużona. W każdym razie sam wyjąłem stary amortyzator, wybiłem bieżnię, wbiłem na nowy (rura od odkurzacza to jest to, idealnie wchodzi na sterówkę) i... skończyły mi się narzędzia. Nie miałem ani piły, ani imadła, ani nawet śmiesznego uniwersalnego drewienka... Poszedłem do serwisu i w końcu (po wielu problemach... ech...) ucięli mi rurę tak jak chciałem i wbili gwiazdkę, za łącznie 20zł (z ceną gwiazdki), czyli przynajmniej cena była przyzwoita.
     
    A co za cudo tam zamontowałem? Nic typowego. Głównie dlatego, że mój zacny wehikuł jako należący do budżetowej linii ATB otrzymał w standardzie amortyzator o skoku jedynie 60mm. Jako że nie chciałem specjalnie zmieniać geometrii roweru - bo skubaniec wygodny jest - poszukałem czegoś podobnego. I znalazłem, nawet w promocji. Sprężynowo-olejowy Suntour NCX DLO na 26 cali, 65mm skoku i do tego czarny. Z tego co widziałem, montowano to to w trekkingach i crossach ze średniej półki, a schemat techniczny pokazywał, że to taki mniejszy XCR, który ma dość dobre opinie, więc długo się nie zastanawiałem.
     
    Za 250zł wreszcie mam amortyzator, który działa, idealny do turystyki. Szkoda tylko, że wajcha hydraulicznej blokady jest niebieska. Już przeżyłbym czerwony kolor części loga Suntoura z boku widelca, bo mam czerwone elementy lampek, ale teraz rower mam srebrno-czarno-czerwono-niebieski. Chlip. No cóż, to cena kupowania części dodatkowo, a nie gotowego, spasowanego kolorystycznie roweru.
     
    Tak na szybko to zakupiłem jeszcze takie chwyty:

     
    Do tej pory używałem najtańszych piankowych z Kauflandu i były super wygodne. Niestety po jednym sezonie były do wyrzucenia i trochę się kręciły. Kombinowałem, czy nie wymienić na Setlazy, ale nie podobało mi się ich krzykliwe logo i w końcu trafiłem na coś takiego - to standardowe skręcane chwyty montowane w mBike'ach, takie same pod swoim logiem sprzedaje też Author. W standardzie za około 40-49zł, ja kupiłem za 29zł i chyba żałuję. To, że są to chwyty piankowe to ściema. 2/3 to gumowa rolka na której jest cienka warstwa pianki. W życiu nie miałem tak twardych chwytów, nawet proste gumowe, które miałem w młodzieńczych latach dużo bardziej się uginały :/ No cóż, dzisiaj się z nimi przejechałem mając nadzieję, że stoi za tym jakaś myśl i przynajmniej dobrze tłumią drgania, ale z tym też jest lipa, prawie jakby trzymało się rękę bezpośrednio na kierownicy. Jedyne zalety to to, że nieźle wyglądają, bardzo dobrze trzymają dłoń i zbity materiał pewnie starczy na długo. Ale do jazdy bez rękawiczek raczej nie polecam.
     
    Z tego wszystkiego, o dziwo, najbardziej cieszę się, że dowiedziałem się, co mój rower ma w środku w swojej przedniej części i będę potrafił już serwisować łożyska sterów.
  24. Tadeus
    Minęło trochę czasu od ostatniego wpisu...
     
    Bo i nie działo się zbyt wiele, poza konsekwentnym zaliczaniem wyznaczonych na ten sezon celów.
     
    1. Przekroczyliśmy z żoną 1000 zaliczonych w sezonie kilometrów. Co może dla większości nie jest niczym szczególnym, ale prawdopodobnie jest to więcej, niż do tej pory zrobiliśmy łącznie w całym życiu i do tego wspólnie, z czego - przyznam szczerze - jestem dumny, bo na samym początku z motywowaniem mojej lepszej połówki bywało różnie i myślałem, że - jak to często bywa - pisany mi będzie los samotnego jeźdźcy. No i nabijamy dalej, sezon się jeszcze nie skończył
     
    2. Pokonaliśmy limit dziennego dystansu - z 62km zrobiło się 80km (w mocno mieszanym terenie!). I o dziwo nie bolał mnie po tym tyłek, mimo że trasa została zaliczona w normalnych krótkich gaciach bez pampersów. Inna sprawa, że dystans nie był do końca dobrowolny, bo na mapie wyglądał na krótszy i w drodze powrotnej ścigaliśmy się ze zmrokiem
     
    3. Zabrałem się za wymianę mocno już nadrdzewiałego zoomowego kokpitu mojej maszyny. Na pierwszy rzut poszła kierownica, która z takiej o wzniosie 5cm i kącie 15, zmieniła się na odpowiednio 2,5 i 5, a konkretniej na używaną Truvativ XR. Przyznam, że rower zdecydowanie zyskał na "rasowości" i estetyce, jednak jeszcze trochę minie, nim do bardziej sportowej pozycji przyzwyczają się moje mięśnie postawy. Ewentualnie, jeśli tak miałoby się nie stać, rozważam regulowany mostek Amoeby, który jest w dość rozsądnej cenie.
     
    4. Chwyty. Do tej pory miałem najprostsze piankowe z Kauflandu - do dostania w cenie około pięciu złotych. Cóż, szczerze przyznam, że były super wygodne. Niestety strasznie chłonęły syf z rąk i po paru miesiącach nadawały się tylko do kosza. Rozważałem piankowe obite tkaniną Setlaza za około 40zł z przesyłką, ale nie dość że pewnie nie byłyby specjalnie wygodniejsze, to jeszcze miały brzydkie krzykliwe logo. Póki co chyba uzbieram zapas tych kauflandowych i będę wywalał co pół sezonu
     
    5. Zaliczyliśmy pierwszą Masę Krytyczną w życiu. W sumie z ciekawości, zawsze chcieliśmy spróbować, ale standardowe założenia polegające na przejeździe w najbardziej uciążliwych porach przez i tak już zatłoczone centrum miasta niespecjalnie nas przekonywało - choć oczywiście na co dzień docenialiśmy widoczne w Warszawie efekty tego lekkiego terroryzmu Jakby nie było, tym razem Masa we współpracy z Muzeum Wilanowa zrobiła lajtowy turystyczny przejazd w sobotę - i to nas zachęciło. Było fajnie, choć oczywiście i tak kupa osób się na nas wkurzała, bo musiała poczekać te dziesięć minut, aż Masa przejedzie. Ciekawość została zaspokojona, Masa zaliczona, więcej pewnie nie zajrzymy, no chyba że znowu kiedyś będzie coś okolicznościowego na luzie.
     

     
    6. Pomału szykuje się też do wymiany chińskiej tylnej lampki na coś porządniejszego, co będzie widoczne też w dzień przy gorszej pogodzie. Myślałem o Wall-E, ale po jezdniach tak naprawdę jeździmy może z 5-10% czasu, a innym rowerzystom na ścieżce niekoniecznie chcę robić aż taką krzywdę, więc pewnie skończy się na Bright Eye'u. Szkoda, że nie ma podobnej silnej, taniej lampki z trybem słabszym. Z podobnego trybu w mojej chińskiej latarce z przodu jestem bardzo zadowolony. Gdy wjeżdżam na ścieżki zawsze daje 30% i kieruję ją lekko do dołu.
     
    7. Rozważam też jakiś zakup uchwytu na telefon do nawigacji. Popularne ostatnio torby na ramę odpadają - nie żebym przesadnie dbał o estetykę roweru, ale dla mnie są naprawdę bardzo brzydkie. Potrzeba pojawiła się głównie, gdy ostatnio przy Kampinosie musieliśmy się wracać 4 razy, bo za późno zauważyłem, że przejechaliśmy już za daleko i minęliśmy interesujący nas zakręt
     
    I to chyba tyle. Tony małych, codziennych rzeczy z życia niedzielnego rowerzysty
  25. Tadeus
    Na tydzień zostawiliśmy Warszawę za sobą, zaszywając się głęboko w naszych rodzimych górach...
     
    Oczywiście, mimo że wyjazd miał być raczej nie-rowerowy w końcu nie mogliśmy się powstrzymać Po krótkim badaniu internetu wyszło na jaw, że w pobliżu znajdował się kultowy rowerowy szlak, którego absolutnie nie mogliśmy pominąć. Zabraliśmy się więc czym prędzej do drogi, głodni naszych pierwszych górsko-rowerowych wrażeń. Nim zdążyliśmy sprawę dogłębniej przemyśleć i przestudiować, siedzieliśmy już na początku szlaku w Szczawnicy na wypożyczonych pospiesznie rowerach... o poziomie technologicznym żelaznego Rometa, którego miałem jako dziecko paręnaście lat temu...
     

    Kelly's to musi być dobre c'nie?
     
    Górale na pełnym Tourney, z gripshiftami (oj...) i bez amortyzacji (aua) dzielnie ruszyły przed siebie przy melodyjnym stukaniu zjechanych suportów i pobrzdękującego na każdym wyboju dzwonka. Przynajmniej nigdzie nie było luzów i przerzutki i hamulce śmigały w miarę poprawnie. Ale w końcu według opisów trasa miała być dość prosta i niezbyt długa, więc wierzyliśmy w to, że nawet takie leciwe rumaki powinny dać radę...
     

    Licznika nie było, GPS przy granicy przerywał, ale drogi ponoć po paręnaście km w jedną stronę...
     
    A jaka to była właściwie trasa? Oczywiście kultowy turystyczny szlak wzdłuż Dunajca (ta sama trasa, którą płyną góralskie tratwy) ze Szczawnicy do słowackiego Czerwonego Klasztoru. Paręnaście lat temu spływałem tam już rzeką, wiedziałem więc jak kapitalnych widoków można się było spodziewać. Ponoć szlak kuto ponad sto lat w litych skałach przełomu Dunajca, nie mogliśmy więc tego nie zobaczyć. Małe zamieszanie wprowadziły tylko opisy tej trasy na portalach turystycznych i stronach wypożyczalni rowerowej - połowa z nich twierdziła, że na Słowacji obowiązkowe są kaski, druga (wraz z obsługą wypożyczalni na żywo, która kasków nie oferowała) przekonywała, że to głupoty i nikt kasku tam nie używa. I fakt, prawie nikt, wliczając w to licznych mijanych Słowaków, nie używał - ale potem w necie potwierdziliśmy jednak, że poza terenem zabudowanym są tam obowiązkowe. Ruszyliśmy w Szczawnicę.
     
     

    Tak, to po prawo to zakonnica.
     
    Ścieżka przez samą Szczawnicę była naprawdę niezła i świetnie dopełniała turystyczny charakter miasta. Ciągnęła się przez prawie całą jego długość wzdłuż rzeki i pełna była rowerów... Co, wbrew pozorom, na początku trochę popsuło nam nastroje. Okazało się bowiem, że skorzystanie z pierwszej, lepszej napotkanej tam wypożyczalni nie koniecznie było najlepszym pomysłem... Doszliśmy do tego wniosku najpóźniej w momencie, gdy zaczęły mijać nas masowo wypożyczone górale na XCMach i pełnym alivio... Co ciekawe, w mieście i wypożyczalniach (których zobaczyliśmy co najmniej z 10) było też sporo Kandsów i Lazaro, jak więc widać marki te niebezpiecznie zyskują na popularności i lepiej kupować teraz niż czekać, aż z rosnącą renomą wzrosną również i ceny
     

    Początkowe partie szlaku były, lekko mówiąc, zapchane...
     
    Na początku naprawdę nie było zbyt różowo (głównie dlatego, że jechaliśmy w porze szczytu), poza całymi rodzinnymi grupami rowerowymi z przyczepkami i biegającymi radośnie pieskami, były tam też szerokie "pojazdy pedałowe" na 4 osoby, liczne wycieczki pieszych w dwuszeregu i ... co najgorsze... dość żwawo przepychające się przez wszystkich góralskie dorożki i samochody obsługi pobliskiego schroniska. Niezły przepis na nerwicę albo rowerową kąpiel w Dunajcu. Na szczęście jednak tak wyglądała tylko pierwsza 1/6. Później, za szlabanem byli już tylko piesi i rowerzyści. I zrobiło się naprawdę pięknie...
     

    Wąski kąt obiektywu niestety słabo oddaje majestat stromych skalnych ścian...
     
    Na początku baliśmy się, że podobnie jak pasażerowie tratw, jadąc wzdłuż jałowego koryta narażeni będziemy cały czas na ostre, piekące słońce bez żadnej ochrony koron drzew, okazało się jednak, że szlak poprowadzony został w genialny sposób. Praktycznie cały czas jechało się wśród wczepionej w strome zbocza roślinności, wjeżdżając czasem nawet głębiej w piękny, gęsty las...
     

    Jechało się naprawdę luksusowo...
     
    Praktycznie przez całą długość szlaku mieliśmy pod oponami dobry, stabilny szuter, w paru miejscach, przy zjazdach robił się tylko trochę głębszy, trzeba było więc uważać, by przypadkiem hamując nie zablokować koła, bo można było zjechać na drobnej kamiennej lawince. Generalnie większe problemy ze zjazdami i podjazdami mieli jednak tylko ludzie, którzy byli początkujący i nie wybrali górali, bądź mieli dodatkowy bagaż w stylu fotelika, czy przyczepki. Jedynym wyjątkiem był dość stromy podjazd połączony z zakrętem, znajdujący się mniej więcej w połowie drogi. Tam Słowacy postawili znak... którego 80% mijających go ludzi nie była w stanie zrozumieć. Opisali go bowiem tylko po słowacku. My po lekturze poradników wiedzieliśmy jednak, że jest to nakaz zejścia z roweru i wprowadzenia go/sprowadzenia ze wzniesienia. Według poradnika można tam było dostać mandat... i to już po jakimś czasie od przewinienia... Czy to prawda, czy bujdy nie wiadomo, ale my grzecznie prowadziliśmy, bo faktycznie miejsce przy tak dużej liczbie rowerzystów i pieszych i ich różnym stopniu zaawansowania i zdyscyplinowania było dość ryzykowne.
     
    W końcu dobiliśmy do bram sławnego klasztoru...
     

    Poza szerokim wyborem kultowych słowackich alkoholi było tam naprawdę bardzo dużo rowerów...
     
    Oczywiście w wypożyczalni powiedzieli nam, że rowery nie są ubezpieczone od kradzieży, ale na miejscu jest strzeżony parking i za opłatą można tam zdeponować wypożyczony rower, by w spokoju pozwiedzać. Nie znalazłem takiego... Za to 99% rowerów stało tam przed klasztorem zupełnie nieprzypiętych... Już widzę tę późniejsze kłótnie z wypożyczalnia o prawdziwą wartość roweru po jego kradzieży...
     
    Po krótkim namyśle i konsultacji z miejscowym cennikiem (aua... Euro), doszliśmy do wniosku, że moja kochana połówka poodpoczywa, a ja uiszczę opłatę (3+2 EUR za pozwolenie na zdjęcia) i zwiedzę klasztor. Dla zainteresowanych była tam też klasztorna karczma pod Lipami oferująca wieprzowinę w trzech odmianach z opcjonalnym dodatkiem kapuchy.
     
    Sam klasztor, słynący z zamieszkujących go przez stulecia zakonów mnichów ascetów, zielarzy i alchemików zdawał się naprawdę przytulny i luksusowy, co dość mocno kontrastowało z ulotką opiewającą akty miejscowego samoumęczenia i skromności.
     

    Bracia mieli świetny widok na Trzy Korony i obszerny, potrójny dziedziniec...
     
    Mogło się to wiązać z tym, że swego czasu dorabiali na boku prowadząc sławną na cały region aptekę...
     

    Zbiory mnisich szat, retort, moździerzy i zielników
     
    Z historią klasztoru wiązała się też pół-legendarna postać tytułowego Brata Cypriana. Ponoć sławny genialny mnich osiągnąwszy szczyty nauk alchemicznych wziął się za aerodynamikę i zbudował lotnię, na której startował z Trzech Koron szybując nad Pieninami. Jednak nie tylko pół-mityczny naśladowca Dedala dodawał klasztorowi kolorytu. Na dziedzińcu rozmieszczono garstkę domków z ogródkami i w każdym mieszkał mnich pustelnik-eremita. Mieszkał w zupełnym osamotnieniu, we własnym domu z ogrodem z widokiem na Pieniny... 2 metry od innych mnichów-pustelników... na bezpiecznym terenie ogrodzonego klasztoru... Jak widać i los pustelnika nie był taki zły jak go w opowieściach malują
     
    I na końcu by dopełnić obraz biednych mnichów... kościół klasztoru...
     

    Wręcz razi skromnością i ascetycznym stylem...
     
    I potem został nam już tylko powrót do Szczawnicy...
     
    Ogólnie wycieczka absolutnie kapitalna. Wszędzie pełno rowerzystów, cała trasa ścieżkami rowerowymi, bądź stabilnym szutrem, niesamowite widoki, dość niski poziom trudności przy zróżnicowanej trasie i wreszcie dość przystępna cena wynajmu roweru na miejscu (my płaciliśmy 4zł/h - za cały okres wynajmu dla dwóch osób 24zł - w droższych wypożyczalniach 5-6zł) czynią z niej mojego rowerowego faworyta. Z tego, co widziałem trasę można sobie trochę przedłużyć (nam ze zwiedzaniem i odpoczynkiem zajęła koło 3h) jadąc dalej do schroniska Trzy Korony. Od Szczawnicy odchodzą też dwa inne szlaki rowerowe (niestety nie testowane), jest tam więc co robić. Prawdziwie przyjazne rowerzyście otoczenie i wszędzie uśmiechnięci kręcący raźnie ludzie
     
    Ktoś testował te dwie pozostałe trasy ze Szczawnicy?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...