Jeżdzę na bike'u 3ci sezon, po jakimś miesiącu od zakupu roweru kupiłem kask, także zdążyłem już do niego na tyle przywyknąć, że bez niego na rowerze czułbym się bardzo nieswojo. W tym roku zaliczyłem pierwszą glebę na ryj Do tej pory kask "był bo był" ale po tym wypadku uważam, że jest bardzo OK Gdyby nie on w najlepszym wypadku miałbym pewnie na twarzy jednego wielkiego strupa, w gorszym pewnie jakiś wstrząs mózgu i kto wie co jeszcze. Zjeżdzałem nieznaną traską w górach po asfalcie (strasznie wąsko..), trochę przykozaczyłem z prędkością ~63km/h i nagle zza górki wyłonił się tak ostry zakręt, że moje hamowanie (nie wiem do ilu wyhamowałem pewnie 20-30) na niewiele się zdało i po prostu go nie wyrobiłem, zniosło mnie na pobocze, tam lekki piasek (dalej zbocze z którego na szczęście się nie sturlałem (ale trawiaste i niezbyt strome także żadnego hardkoru by chyba nie było )) i dalej tylko pamiętam przywalenie z całym impetem głową o ziemię i ślizg całym ciałem po ziemi. Skończyło się na szczęście tylko na porysowanym kasku i lekko pękniętym plastiku na nim + pozdzierana skóra tu i ówdzie, oraz zbite kolano, którym pod wieczór już nie mogłem ruszać.
Trochę się rozpisałem ale podsumowanie jest takie, że kask jest JAK NAJBARDZIEJ OK