Skocz do zawartości

scottbikewolf

Nowy użytkownik
  • Liczba zawartości

    15
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    7

Ostatnia wygrana scottbikewolf w dniu 30 Listopada 2011

Użytkownicy przyznają scottbikewolf punkty reputacji!

Dodatkowe informacje

  • Imię
    scott
  • Skąd
    Działoszyn/ k. Częstochowy

Osiągnięcia użytkownika scottbikewolf

Świeżak

Świeżak (1/13)

  • Conversation Starter
  • Od tygodnia
  • Od miesiąca
  • Od roku

Ostatnio zdobyte

9

Reputacja

  1. scottbikewolf

    zima

    Oj dawno mnie tu nie było. Wpisy owszem były, ale jak mam pisać bzdety to lepiej je kasować. Wyszło na to, że już mamy jesień. Za oknami ponuro, ciemno, liści brak, trawa też w nieokreślonym kolorze, zimno... Mogę spać po 12 godzin na dobę a i tak się nie wyśpię. Rowerowanie w najlepsze trwa. Nie odpuszczę mimo zimna. Ale faktem jest, że wdzianko ciepłe trzeba kupić. Mam nadzieję, ze nie pochłonie to mojej miesięcznej pensji. Nie ma to jak ponad 15 stopni na termometrze, nawet się wtedy pisać chce. W lecie najbardziej lubię jego noce. Sen nocy letniej... mam taki zawsze w sezonie maj-sierpień. Mogę jeździć godzinami. Im później tym lepiej. Najlepiej po polach wtedy gwieździste niebo otwiera przede mną swoje tajemnice. Ta przestrzeń, zatrzymany czas... czas płynie ale jak pomyślę sobie, że na te same gwiazdy patrzyły pokolenia czuję, że mój czas jest tylko chwilą w niepojętej wieczności. Kurde widzicie jak ta jesień na mnie działą?! Teraz już po nocy nie pojeżdżę - za zimno i stawy kolanowe nie pozwalają... W zeszłym tygodniu był szybki rowerek do biblioteki, zjazd z potężnej górki i łzy w oczach z zimna... chyba mi gały zamarzły hehe No nic tylko trzeba sie zaopatrzyć w zimowe wdzianka i jaka zimówkę bo w zeszłym roku Boże Narodzenie w moim i połówki przypadku było świętowane na rowerze. Śniegu za dużego nie było ale ciężko sie na letniej jechało. W tym roku święta spędzimy tam, gdzie śniegu będzie na pewno dużo ale gdy wrócimy nie straszna mi ta zima stulecia, którą od miesiąca w kościach czuje i rower nie stanie w garażu. Wracam do blogowania p.s. Wpis nie ambitny ale od czegoś trzeba zacząć..
  2. scottbikewolf

    pasja...

    Coś niedobrego stało się na blogu i mojego porannego wpisu po prostu nie ma:( już go nie odtworzę...szkoda. Po przerwie(prawie pięć miesięcy)pora na powrót na uczelnie... Naprawę tęskniło mi się za ludźmi i wysiłkiem umysłowym. No właśnie wysiłkiem, podczas gdy mój rowerek naliczył setki kilometrów inni śledzili powtórki seriali i programów typu "talent i inne szoł". Zapytacie skąd wiem? Ha! a no po brzuszkach koleżanek:) Nie wiem skąd się to bierze ale mam niesamowitą ilość energii i pozytywnego nastawienia do świata. Nie umiem siąść w fotelu załączyć TV albo facebooka i gapić godzinami w te złodzieje czasu. Świat byłby zdecydowanie zgrabniejszy gdyby więcej ludzi po prostu potraktowało TV jak pudło albo mebel na którym leży jakiś bibelocik a nie jak malowane wrota i wyszło na powietrze. Przy sobocie naszła mnie refleksja na temat tego ile czasu spędzamy przed szklanym (teraz raczej powinno się mówić płaskim) ekranem. Czy poświęcamy tyle czasu na rozmowy ze znajomymi, spotkania z rodziną, czy też wreszcie na chwilę dla tej drugiej osoby? Otóż na TV gapimy nawet w przerwie na reklamy. Pamiętam jak się poznawaliśmy w grupie. Każdy miał powiedzieć coś o sobie - imię, co tam robi, pracuje, co lubi.... i się zaczęło - mam na imię Anka, Kasia, Bartek, Piotrek.... jestem bezrobotny/a bo takie teraz życie w tym kraju, tylko plecy, nie pracuję, niczym się nie interesuję albo interesuje się yyy...... o! sportem, tak sportem się interesuje (czytaj oglądam mecze polskiej reprezentacji i zamiast w chłopaków wierzyć po każdym przegranym meczu marudzę, że nic im się nie udaje; a jak Małyszowi skok nie wyjdzie to w sklepie i robocie najgłośniej krzyczę, że powinien zakończyć karierę) najciekawiej było jak padały odpowiedzi, że ktoś interesuje się wszystkim (historią Kazachstanu też?). Ja najbardziej na świecie kocham jeździć na rowerze:) Nie krytykuje ludzi za to, że nie rozumieją rowerowej pasji (ja też wielu rzeczy nie rozumiem) ale za to, że ktrytykują pasje innych sami nie robiąc nic. Mam koleżankę zaczęła od aparatu w telefonie a teraz jest na etapie własnego studia fotografii! Serce się raduje gdy wchodzę na forum. Tylu tu zalogowanych pasjonatów, tylu anonimowych gości. I wszyscy pozytywnie zakręceni na punkcie swojego jednośladu. Dużo to potrzeba?! Pasja...nie ważne jaka ale wyznacza nam pewna drogę, uczy wytrwałości, mobilizuje do tego aby brnąć dalej. Śledzę poczynania kolegi, któremu marzy się wycieczka wokół polskich granic i wytrwale się do niej przygotowuje. Wielu się z niego śmieje, ale czy to źle? Ma chłopak marzenia niech je realizuje. Pamiętajcie żałować będziemy tylko tego, czego nie zrobiliśmy reszta jest doświadczeniem! Dobre decyzje są wynikiem mądrości. Mądrość jest wynikiem doświadczenia. Doświadczenie jest wynikiem złych decyzji. Tak więc, nie istnieje coś takiego, jak zła decyzja:) Ale w tym kraju często podcina się skrzydła innym. Przykład - brat ma kolegę, który ćwiczy Teakewondo. Tak się zaparł a do tego ma talent, że piął się do góry, został laureatem Mistrzostw Polski, tam go zauważyli i zaprosili do reprezentacji. Pojechał na Mistrzostwa Świata zajął bodajże 3 miejsce i co? W szkole genialni nauczyciele nie chcą mu usprawiedliwić nieobecnych godzin bo to nie były szkolne zawody tylko jakieś tam "mistrzostwa świata". Żal !!! Dla porównania - na licencjacie była ze mną dziewczyna M. na zzz (zakuć, zdać, zapomnieć). Miała dość specyficzne podejście do życia. Nie pracowała, była rozżalona, zła, wiecznie niezadowolona i chodziła z miną s*******o kota. Nasz region nie jest specjalnie pozbawiony perspektyw - jak chcesz to zakombinujesz i zarobisz, prace znajdziesz. Na pytanie czemu tam i tam nie chcesz pracować odpowiadała - "zanim ja się tego nauczę, Ty to masz do tego możliwości, ja się nie nadaję". Zawsze marudziła, że jest za gruba. No to jej mówią - biegaj. Odpowiedź - "żeby mnie na wsi w dresie zobaczyli? powiedzą, że jestem nienormalna". Znała odcinki wszystkich seriali na pięciu kanałach ale nigdy nie miała czasu nauczyć się na zajęcia. Jak ten czas szybko leci - mawiała. A gdyby miała jakąś pasję może byłoby inaczej. Tylko gdzie się nauczyć, kto nam pokaże pasje? Na pewno nie Ci nauczyciele niezadowoleni z sukcesów kolegi. Nie mówię żeby zaraz kupować sprzęty za 10 tysięcy. Chcesz fotografować - kup aparat na allegro za 100 zł. Chcesz jeździć na rowerze - wyciągnij zapomniany rower z piwnicy. Chcesz podróżować - poznaj okolicę. Nie chcesz nudy - rusz d**e. Z tym pozytywnym przesłaniem kończę niniejszy wpis:) P.S. Mam nadzieję, że nie tylko tu zaglądacie ale i czytacie:) Pozdrawiam wszystkich serdecznie:)
  3. Realizacja planu rowerowej wycieczki latem 2012 roku w toku. Tymczasem troszkę wspominek z lata 2011. Jedna z naszych tegorocznych wycieczek ... W sumie mam całkiem fajne życie (choć jak każdy mogę czasem ponarzekać). Rodzice z domu jeszcze nie wykopali, do obiadu co najwyżej pół litra wody więcej wleją, mam gdzie spać, jest mi ciepło i mam za######isty widok z okna. Najlepiej patrzy mi z niego się w gwiazdy - poducha na parapet, zwłoki na poduchę i patrze, patrze, patrze i marze o świcie, marze i jest! Pomysł jest! Słowacja zafascynował mnie już dawno temu, a w lutym z połówka byliśmy w Besenovej, na Chopoku i w Popradzie. Kraj ludzi nader lajtowych (pamiętam jak sylwestra 2007/2008 spędzaliśmy ze Słowakiem z Krakowie - Boże nawet na śniadanie było - "to co po jednym?"; mówią, że Polacy to kraj alkoholików. My pijemy mocne trunki oni słabsze ale za top w jakich ilościach. Do wszystkiego jak nie wino to jakaś wódeczka. Czemu lajtowi? - sklepy pozamykane o 17 - od 16.30 Cie nie nawet wpuszczą. W sobotę do 12, w niedziele już tylko duże markety są pootwierane. I dobrze - sprzedawca też człowiek niech odpocznie. U nas nawet w Wigilie pracują do 22 (Tesco). Kto do ch****y łazi do sklepu o 20 w Wigilię, ot nasza kapitalistyczna czkawka. Tak długo nic nie było, że dziś obowiązkowo choćby lodówka pękała w szwach "trza jechać do Biedronki" (swoją drogą mam stamtąd super Atlas Turystyczny Europy za 20 zł). Wracając jednak do okna i bujania w obłokach po lampce (albo dwóch) czerwonego wytrawnego... Majowy weekend nie jak zawsze w okolicy ale za granicą. Budżet ograniczony, termin ograniczony, czas nieograniczony (urok pracy na własny rachunek, bez szefa nad głową)! Myślę dalej ... Słowacja... hmm... patrzę na mapę - o kurde jak stamtąd blisko na Węgry (Makłowicz - ten od gotowania i mruczenia przy tym jak kot - zapodał kiedyś odcinek nad Balatonem). Patrzę na mapę dalej - o kurde i Chorwacja nie daleko... Aż mi się oczy zaświeciły - jedziemy zwiedzać. Moja połówka zawsze chętnie przystaje na moje pomysły, jedyne zastrzeżenia to Chorwacja - jedziemy we dwoje, więc nie uśmiecha się prowadzić tyle kilometrów, lepiej gdzieś odpocząć dłużej niż gnać przed siebie. Tak można tylko na rowerze. Plan na wycieczkę: Słowacja - Bratysława, nocleg u kuzynki, trzy dni Budapeszt - jeden dzień, tylko zwiedzanie i powrót do Bratysławy Balaton - zwiedzanie, opalanie trzy dni Miszkolc Tapolca - wizyta na kąpielisku, leniuchowanie, trzy dni osób - dwoje budżet - 1 200 zł od osoby samochód - Toyota Rav 4 (silnik 2 litry, LPG , ale co z tego jak pali 13 gazu) plan przejazdu - ustalany na każdym skrzyżowaniu bagaż - ubranka na każdą pogodę, jedzonko - pół lodówki i 1/4 spiżarni (wzięliśmy dosłownie wszystko - w końcu Euro to nie przelewki) materiały dodatkowe - od cholery entuzjazmu:) Etap 1 Bratysława Przejazd do do Bratysławy jak najbardziej spokojny. Żadnych awarii, zagubienia, ciepło, miło, sympatycznie. W stolicy u naszych sąsiadów odbywały się wówczas mistrzostwa w hokeju, więc Słowacy balowali od rana do nocy. Naród pozytywnie zakręcony, strasznie pozytywnie nastawieni do świata i obcokrajowców. Całe centrum Bratysławy zjeżdżone przez nas wzdłuż i wszerz rowerem tętniło życiem hokejowym, nawet wtedy gdy gospodarze przegrywali kolejne mecze mimo tego, iż byli faworytami. Najważniejszy punkt naszej wyprawy to oczywiście sklepy. Ha! dzięki za dyskonty. Lidl i specyfiki słowackie. Oni kochają likiery i wszelakie wódki na ziołach - my też. Co kupiliśmy - przepiliśmy wieczorem. Bratysława jest piękna, mosty, nadrzeczne deptaki, muzeum, nawet galeria zrobiła na nas wrażenie. Słowacy genialny naród, jak z żadnym innym można się dogadać. Mam nawet wrażenie, że oni nas bardziej rozumieją jak my ich. Etap 2 Budapeszt Jaieś 200 km od Bratysławy świetną autostradą (winietka coś koło 20 zł na 10 dni- już nie pamiętam dokładnie). Budapeszt - najpiękniejsza stolica jaką dotąd widzieliśmy, nawet Wiedeń może się chować). Ale niestety rowery zostały w bagażniku:( lało jak z cebra, a my nie mamy błotników. No to połaziliśmy cały dzień. Potem tylko żałowaliśmy, że jednak nie zmoczyliśmy się na rowerze, przecież ubrania można zmienić a ile zobaczylibyśmy więcej (obiecaliśmy sobie tam wrócić). Siedzimy w restauracji na wyspie Św. Małgorzaty, kelner pyta o to o tamto a ja ani me ani be - o mój Boże Madziary mówią nie wiem po jakiemu i nie wiem co, nic nie załapiesz, nic nie wychwycisz, nawet intonacja taka, że nie wiesz czy on się pyta, dziwi, krzyczy, jest miły, zły... wiem jedno nie znam angielskiego a już na pewno nie w wykonani u naszego kelnera. Ceny zgrabne, choć maja kryzys. Największy szok? -wszechobecne maluchy, duże fiaty, lady i polonezy. Myślę sobie co za biedny naród, jak się wożą naszym 126p. Ale chwila, chwila to większe cwaniaki niż nam się wydaje! Te stare bryki to odpowiedź na ceny benzyny - 85 jest przecież tańsza. U nas już jej prawie nie ma a u nich jest na każdej stacji CPN i to sporo tańsza. Za to gazu na Węgrzech nigdzie! O rety już boli mnie serce - Toyotka pije i pije a tu ciągle rezerwa. Wracamy - coś pasowało by zjeść... niespodzianka - wszystko zamknięte. Każdy market zamknięty ( jest niedziela), w sumie oki dbają o kasjerki ale jasny kij - ja chce coś zjeść. Widzimy McDonald's i znowu bariera językowa. Oni nawet migąja inaczej niż my. W końcu udało się nam zamówić. Powrót. Etap 3 Balaton Co sie naszukaliśmy miejscówki... Wybór padł na Siofok. Podobno miasto rozpusty i nocnych klubów - o tak, faktycznie. Zanim dotarliśmy dobra parę razy się zgubiliśmy, mapa się zgubiła, nawigacja się zgubiła, zdążyliśmy się pokłócić. W reszcie jest - jak to mówił nasz kuzyn taka tam błotna kałuża - BALATON!. Nic bardziej mylnego. Toż to riwiera francuska. Chwila zachwytu i oki pasowało by znaleźć lokum. Szukamy. Niemiecki znam, angielski zna połówka i co - i wielkie nic. Ten naród nie zna nawet rosyjskiego o czym przekonaliśmy się później. W necie pisali, że się dogadamy po niemiecku a tu nic, znowu gadka na migi, znowu ledwo co, ale jest pokój za 15 Euro:). Gospodyni pani lekko grubsza ale milutka, mimo, że wszystko poszło na migi (na kalendarzu pokazaliśmy ole chcemy dni, ona nam na kalkulatorze cenę, pies pokazał nam gdzie nasze miejsce - z dale od niego. Pokój obleci, ale za to do morza tylko 50 m. Nad samym Balatonem pokoje po 25 Euro i więcej. Toyota zaparkowała na podwóreczku a my idziemy na zakupy. Lidl! A tu likiery jeszcze tańsze jak w Bratysławie:) Powrót z zakupów (znowu 70% kasy poszło na %). Dobra pora na romantyczny spacer brzegiem Balatonu. W ręce dwulitrowa butelka wina za 400 forintów, czyli 3 zł za jeden litr wytrawnego czerwonego. Aleśmy popili, nie mam pojęcia jak i kiedy wróciliśmy do domu i czemu pies gospodyni - Czopi nas nie pogryzł Rano wstajemy pełni dobrego nastroju (dziwnym trafem ani razu nie bolała nas głowa-dobre mają te alkohole)w tv tylko Viva i jedna piosenka na okrągło( a my ni kija - nic po madziarsku). Spacer - o w misia paszcze upał! nie mam spodenek. Szukamy jakiegoś targu, sklepu. O jest! chińskie centrum. Szok! jak tu tanio a jaka jakość materiałów. Tośmy się obkupili:) polecam chinoli na głównej w Siofoku. W ręce znowu butelka z % idziemy się opalać - wysyłamy zdjęcie koledze my bikini, spodeneczki i MMSem pozdrowienia znad Balatonu! Kolega odpowiada zdjęciem zaśnieżonego Działoszyna i pisze - pozdrowienia z Alaski. Pamiętacie te śnieżyce w majowy weekend?. Sypało i to konkretnie. Opalamy się, opalamy, pijemy i ch****a sztorm! Reszta dnia w łóżku a tam znowu Viva i ta pani (reprezentantka Madziarów na Eurowizje). Etap 4 Miszkolc Tapolca O rety co za autostrady. Myk i jesteśmy na miejscu i w dodatku bez dziur. Dobra znowu szukamy mieszkania. Ja łażę i pytam a tu drożej jak nad Balatonem - tam nie ma sezonu a w Miszkolc jest.... Ha podchodzi pan i mówi dzień dobry, mam mieszkanie do wynajęcia za 12 euro. Ja się ciesze, połówka się cieszy, że gość po polskiemu napierdziela a tu koniec radochy - pan pokazuje karteczkę - po polskiemu umiem tyle co dzień dobry (potem sie okazało, ze umie i na zdrowie:) ) dom jest 5 min drogi stąd, są państwo zainteresowani to proszę za mną. Oki jedziemy. Dom pięciokondygnacyjny, wybudowany na zboczu, tak, że wchodzi się na 2 piętro z ulicy ale niżej masz jeszcze dwa poziomy, urządzony w stylu lat 80, łazienka wyposażona, kuchnia też, a z okna piękne widoki! Bierzemy! I znowu do sklepu po lekarstwo - tak nazywamy ten ichszy likier, bo pachnie jak syrop na kaszel (Coś na kształt Jägermeister tylko słodsze). W tv znowu Viva i tylko ta baba z nosem jak klamka od zakrystii - już nawet polubiliśmy tę piosenkę tylko o czym ona do ch****y śpiewa?! Dzień drugi w Miszkolc - wizyta na kąpielisku z lekarstwem w tajniackiej butelce po napoju energetycznym. Tam Was wpuszczą z własnym jedzeniem (gdy byliśmy kolejnym razem mieliśmy całą lodówkę a Polaka poznawaliśmy po piwie Leżajsk z Biedrony. I znowu ten język - ja do pani w kasie po niemiecku, pani na to - he?, połówka do pani w kasie po angielsku, panie w kasie - he?, wycieczka z Ukrainy po rusku, pani w kasie - he?. Nic nie kumają po zagranicznemu... Para w knajpie obok się oburza, że jak na miejscowość turystyczną mogli by się o kogoś z umiejętnościami językowymi przyjąć. Kobitka widać, że nowobogacka do przesady, obwieszona złotem około pięćdziesiątki wyzywa biedną węgierkę, po polsku, angielsku, niemiecku - jakby taka światowa to niech jedzie nad Śródziemne. Masakra jak Polacy potrafią zrobić nieprzyjemne wrażenie. Mały szok - w maju było tam podejrzanie dużo panów w towarzystwie innych panów, którzy na dziewczyny nawet ze znakomitymi warunkami nie zwracali najmniejszej uwagi. Dużo panów z Niemiec, Austrii, dużo Ukraińców... Poznaliśmy taka "parę" z Polski. Jeden starszy ok 40 zadbany, wygadany, drugi cichy jakieś 23-25 lat - się nawet słowem nie odezwał. Sympatyczni. Nasz gospodarz bardzo miły i uprzejmy, przynosił kwiaty, nawet na kolacje naleśniki ( palacinta - jedyne słowo, które zapamiętaliśmy po węgiersku). Żal było wyjeżdżać. Kiedyś jednak trzeba było. Razem: wydatki 2 400 zł ponad 2 tys. km chińskie ciuszki zgrzewki wina za 400 forintów węgierskie Egri Bikaver - bycza krew, wytrawne,m czerwone, 12% (moc jest) a grzeje po przełyku:) niezliczona ilość lekarstwa mnóstwo wspomnień podjęta decyzja życia Gdyby zatrzymała nas straż graniczna i przeszukała bagażnik ... postanowione - nie oddamy tego za diabła, zjedziemy na bok i choćbyśmy mieli na poboczu siedzieć tydzień wypijemy do ostatniej kropli! Cudowne dni Postanowione - wrócimy tam! Wróciliśmy po nieco ponad miesiącu:) Zdjęcia dodam jak znajdę więcej czasu. I tak post zajął mi dobre 2 godziny:) pora wracać do pracy. Wiem trochę mało o rowerze i na rowerze, ale właśnie morał z bajki taki - za rok na Węgry jedziemy rowerkiem! P.S. na Węgry nie bierzcie gotówki, opłaca się płacić kartą. Po przeliczeniu na Euro i dopiero na złotówki wychodzi taniej niż kupując w kantorze.
  4. Z dnia na dzień ilość wyświetleń rośnie... Ciekawe, czy ktoś doczytuje do końca? Wczoraj dzwoni telefon - "przyszywany" kuzyn. Pyta co słychać, ja na to, ze mam fajna stronkę tylko o roweruch, że jak mi się coś przypomni to napisze coś na kształt postu a on mi na to, że to dla 15 latków! Drogi M. nie zamierzam rezygnować z piśmiennictwa. Pisze naukowe wywody to mogę i parę słów o rowerze! Pogoda za oknem jak najbardziej letnia (przynajmniej w centralnej Polsce, więc można spokojnie wybrać się na rower o każdej porze dnia i nocy. Wczoraj do 24 było cieplutko i te gwiazdki na niebie... Najlepiej w te wakacje jeździło mi się na Słowacji i Węgrzech. Co prawda nie dotarliśmy tam o własnych siłach na rowerze, (co zamierzam naprawić w przyszłym roku) ale są to kraje niezwykle przychylne miłośnikom jednośladów. Zwiedziliśmy rowerem Bratysławę, Budapeszt, Siofok (nad Balatonem) oraz okolice Miszkolc Tapolca. Kierowcy są zdecydowanie milsi, krajobrazy piękne a drogi bez dziur (!). A ile mają ścieżek rowerowych! Szczerze polecam. Mam plan! - jak to mówił mój brat! przedstawię go wkrótce...
  5. Trzy dni bez laptopa i w poniedziałkowy ranek czuję lekki szok! Ponad 200 wyświetleń, czyli ktoś tu zagląda. Istnieje nawet przypuszczenie, Że ktoś to czyta. Choć pisaniem zajmuję się zawodowo to nigdy nie miało to na celu pozyskania czytelników. Trzeba się będzie starać... Forum rowerowe odkryte przypadkiem stało się ostatnio najczęściej otwieraną przeze mnie stroną. Mogę godzinami czytać, wpisy, oglądać profile i podpatrywać Wasze zapiski. Z przykrością jednak stwierdzam, że wpisy na blogach choć ciekawe kończą się dość szybko. Ktoś zaczyna pisać bardzo wciągająco po czym już nie ukazują się żadne posty. Szkoda... Weekend minął pod znakiem upałów i roweru oczywiście. Wychowanie w małym miasteczku przyniosło więcej pożytku niż się wydaje. Godzinami "latało" się po podwórku, ganiało z kolegami po ulicach, wspinało na drzewa. Jedną z atrakcji były rowerowe wycieczki za miasto na pobliskie pola. Mam lat 5 i tata bierze mnie na wycieczki Simsonkiem rocznik 53(do dziś stoi i czeka na drugą młodość razem z nim czeka moje małe siedzonko montowane między bakiem a siedzeniem ojca. Na te chwile chyba tata dostał by za to wyrok ale wtedy każdy woził tak dzieciaka po okolicy). Mam lat 7 i na takie wycieczki jeżdżę o własnych siłach, pod czułym okiem rodziców. Głównie taty. Mama zajęta młodszym rodzeństwem nie mogła. To tata jest odpowiedzialny za moją rowerową pasję. Sam wyniósł ją z domu. Wychowany w Bieszczadach chcąc choćby pograć w piłkę z kumplami musiał pedałować parę ładnych kilometrów pod górę i w terenie. Po przeprowadzce na "pieruńskie" równiny jak ja to mówię jeździł z przyzwyczajenia. A ja za nim, w końcu kto nie był wpatrzony w tatusia. Mam lat 13 i rodzice wysyłają mnie na pola z rodzeństwem. To chyba jedyny czas spędzany z taką radością razem. Potem już się to nie powtórzyło i żałuję. Bo dziś każdy z nas ma swoje problemy i swój świat. Chyba już nigdy nasze drogi się tak nie zejdą jak na tych polnych ścieżkach... Potem za czasów trudnej młodości wycieczki na pola zastąpiło samotne zwiedzanie okolicznych lasów... jakimś sposobem wczoraj nogi same poniosły na pola. Moim oczom ukazały się piękne pola i wspomnienia wróciły (stad też post). Pola już pokoszone i przygotowywane na jesień. Jak ten świat się zmienia, czas jest nieubłagany. Ścieżki już dawno pozarastały trawą niegdyś systematycznie koszoną przez okolicznych rolników. Dziś nie ma już szans na widok wozu ciągniętego przez konia. Nie ma już tych drzew, które dawniej stanowiły kolejne etapy podróży. A może są tylko już ich nie zauważam. Ale odnajduje smaki dzieciństwa - został ten sam wiatr co wtedy, dalej huczy tak, że nie da się rozmawiać zjeżdżając po pagórkach. Ten sam, który nie raz przeszywał mnie do kości... został ten sam zapach słomy, kurzu i gnijących dzikich gruszek na moim polu. Ba!!! Została ta sama radość z pokonanych kolejnych górek, które same zostały pokonane czasem i już nie stanowią takich przeszkód jak jeszcze niedawno dla siedmioletniego dziecka na rowerze, które pokonywało pięciokilometrową trasę na stojąco, bo nóżki były za krótkie aby mogło usiąść na siedzeniu. Coś mnie podkusiło żeby tam jechać wczoraj, więc czemu nie pojechać tam dziś... zaraz:)
  6. Za oknem leje i czuje, że to już koniec lata 2011. Owocnego lata 2011 dodam. Zebrało mi się na wspomnienia aż wracam pamięcią do początków. Wspominam trasy i uświadamiam sobie, że częściej wybieram asfalt i utwardzone ścieżki. Analizuje.... i po dłuższym procesie tentegowania w głowie - WIEM!!! Mając za sobą kilkanaście poważnych wywrotek ostrożnie dobieram trasy rowerowe ale i prędkość. Wypadek nr 1 - za raz po odstawieniu bocznych kółeczek i efektowna blizna na kolanie do dziś. Dobrze, że zjazd skończył się w pokrzywach a nie na sprzęcie stojącym obok. Wypadek nr 2 - za raz po kupnie Corrado. Zjazd z poważnej górki i zero rozumu. Efekt? Na końcu zjazdu dziura wielkości koła, które w niej utknęło... Oj co to był za lot prawie jak Ikara. Tyle, że u mnie zakończyło się zdartym nosem i łokciami, obitymi żebrami oraz sińcami na nogach. Na parę ładnych tygodni odechciało się siadać na rower. Z resztą niby jak tu usiąść bo jak na tyłku też siniaki.Do dziś czuje przesunięta kość ogonową;-) Wypadek nr 3 - po owocnej kilkunastoletniej jeździe na "po komunijnym" sprzęcie przyszła pora na zmiany - Scott. Jakieś 4 miesiące pełnego trzymania się na jednośladzie, nawet stopa z pedała się nie ześlizgnęła. Jesień, codzienne przejazdy po okolicy i na koniec wjazd pod górkę. Przed górką targowisko, na targowisku ogrodzenie-słupki, miedzy słupkami jak się potem okazało łańcuch.... w efekcie widowiskowy lot, rower przed łańcuchem ja za łańcuchcem. Z pełną prędkością w taka przeszkodę nie obyło się bez szkód. Prawa ręka boli, z brody się leje, żebra bolą, nogi bolą. Zamiast się podnieść śmieję się tak, że boli jeszcze bardziej. A co najlepsze pod te górkę udało się potem i tak podjechać. Nie minęły trzy - cztery dni i ..... Wypadek nr 4 - Nuda - robimy wycieczkę do pobliskich jaskiń. Wracamy niedzielnym wieczorem. Robi się ciemno więc się spieszymy a raczej ścigami. Trochę mnie jeszcze boli. No i trach. Na wsi dziecko wbiega mi pod koła. Ma może ze trzy latka. Niewiele myśląc hamuje przednim hamulcem bo ręka prawa od tylnego nadal boli. A że na asfalcie był piasek to poślizg gotowy - lot był szybki z długim lądowaniem i ścieraniem piasku. Twarz uratowana dłonią, na której na szczęście były rękawiczki. (Od tego czasu nie siadam na rower bez nich, choćby była to wycieczka po masło do sklepu obok.) W efekcie potłuczone żebra z prawej strony, zdarta prawa ręka, przestawione biodro, kolano, kilkadziesiąt różnobarwnych siniaków. Co się okazało dziecko wybiegło na drogę bo w domku w najlepsze trwała wysoko wyskokowa impreza. Rodzice i cała reszta opiekunów zalana w trupa. Moja druga połówka już prawie dzwoni na policję bo tłumaczenia, że dziecko powinno być na podwórku jakoś nie docierają do pijanego tatuśka. Nawet nie wiem jak udało mi się wtedy na rowerze wrócić te 7 km do domu. Noc była straszna wszystko bolało. Bolało tak ponad miesiąc. Najgorzej było z dłonią, która do dziś nie może się w pełni odchylić do tyłu. Przez trzy tygodnie nie było mowy nawet o trzymaniu łyżeczki prawą ręką co dopiero o jedzeniu nią. Kończyły się szaleńcze zjazdy po lasach, dróżkach naszpikowanych korzeniami i kamieniami, wypady w dzicz bez dróg. Na szczęście stan uzębienia ciągle taki sam i nigdy nic nie było złamane, ale respekt pozostał. Już nie umiem a raczej boję się zjechać z trasy. Ciągle mam wrażenie, że wpadnę na jakieś drzewo, dołek, kamień i znów będzie co najmniej bolało. O przestało padać korzystając z wolnego mykam na rower:)
  7. Mam 23 lata z czego od 20 jeżdżę rowerem. Początki standardowe - rodzice kupili coś na kształt roweru (i pchali na kijku (ledwo go pamiętam siostra zniszczyła gdy zaczęła go ujeżdżać)). Kolejno Garbunok - mały zielony z kółeczkami. Męczarnia na czterech kołach trwała do piątego roku życia. Pewnego dnia tata po prostu ściągnął kółka i puścił z górki. Do dziś pamiętam te chwile. Niesamowite doświadczenie wolności (dziś tak ubieram to w słowa). Potem pamiętam krzaki, krew na kolanie, bliznę mam do dziś. Po prostu brak nawyku hamowania:). Ktoś inny może by się rozczarował, ja nie! Rower nr trzy - stary składaczek taty, który przejechał setki kilometrów po podwórku. Zielony, zespawany z różnych części. Jazda na nim hehe nazywam to pętlą podwórkową - start koło garażu, 50 metrów prosto, u końca kawałek górki, na niej zawrótka, prosto 25 m, zakręt w lewo i okrążenie stodoły, okrążenie jabłonki i garaż. I tak w koło aż do pierwszej komunii świętej. 25 maja 1997 jest długo oczekiwany prezent, ku mojemu rozczarowaniu składak Romecik Jubilat 2... prawie każdy w klasie dostał górala... Chwila kombinacji i jest pomysł - Romecik sprzedany babci (tak wiem prezentów się nie sprzedaje, nie oddaje i takie tam), dokładam kasę z kopert i jest rower jak na tamte czasy nie osiągalny - Corrado. Takie były tylko dwa w roczniku na siedemdziesiąt(!!!) dzieci z czego jeden był mój! Cena około 700 zł. Przejechał setki kilometrów przez 10 lat z czego pierwszy rok mój tyłęk nawet nie dotknął siedzenia bo nóżki były za krótkie. Lato 2007 matura, nowa miłość i nowy rower... ale to już inna historia Nawet nie wiecie jak fajnie to opisywać i wracać do tych chwil. Postanowione od dziś - choćby ktoś nie miał tego czytać i tak wyrzucę z serca moje rowerowe wspomnienia:) dobranoc
×
×
  • Dodaj nową pozycję...