Skocz do zawartości

Ranking

  1. Gruby120

    Gruby120

    Użytkownik


    • Punkty

      37

    • Liczba zawartości

      317


  2. krism4a1

    krism4a1

    Użytkownik


    • Punkty

      33

    • Liczba zawartości

      1 817


  3. djzatorze

    djzatorze

    Użytkownik


    • Punkty

      26

    • Liczba zawartości

      2 075


  4. robertrobert1

    robertrobert1

    Użytkownik


    • Punkty

      25

    • Liczba zawartości

      3 213


Popularna zawartość

Zawartość, która uzyskała najwyższe oceny od 06.08.2009 w Wpisy na blogu

  1. Przegląd serwisowy pedałów Shimano PD-M520 systemu SPD. Kiedy pierwszy raz sprawiłem sobie pedały systemu SPD byłem wniebowzięty, wcześniej korzystałem z „nosków” które święciły tryumfy dwie dekady temu. Same pedały potwierdziły w pełni moje oczekiwania tak pod względem użytkowym, jak i serwisowym, a w zasadzie braku konieczności serwisu przez ok 4 tyś. km. Po osiągnięciu tej granicy, lub w jej okolicach pedały wyłapały delikatny luz, co prawda nieodczuwalny jeszcze na nogach tylko przy bliższej kontroli, ale czas było podjąć decyzję o zajrzeniu do środka. Pierwszym dobrym pomysłem może okazać się ściągnięcie karty serwisowej dzięki której możemy przekonać się co nas czeka: W przypadku 520-tek praktycznie na starcie napotykamy problem w postaci konieczności zastosowania specjalnego przyrządu / klucza (TL PD-40) Niestety czasy kiedy rower można było rozebrać i złożyć przy pomocy dwóch wkrętaków i podstawowego zestawu kluczy płaskich minęły bezpowrotnie, dzisiaj musimy albo zdać się na płatny serwis rowerowy, albo wyposażyć się w spory zestaw specjalistycznych narzędzi używanych tylko do jednej czynności. Poza tym trzeba przygotować następujące klucze: Klucz imbusowy 8 mm Klucz płaski otwarty 15 mm Klucz płaski otwarty (oczkowy) 10 mm Klucz płaski otwarty (oczkowy) 7 mm Wspomniany Shimano TL PD-40, lub dwie pary popularnych żabek Smar maszynowy np. ŁT-43 Szmatka Manges Nie możemy zapominać o tym, że to pedały, a więc mamy do czynienie z lewym i prawym gwintem, dla pewności producent opatrzył nakrętko tuleję którą w pierwszej kolejności odkręcamy w stosowne ostrzeżenie o kierunku dokręcania w/w nakrętki. Uwaga: odkręcamy w przeciwnym kierunku niż pokazuje strzałka. Poradziłem sobie z brakiem narzędzia dedykowanego przez Shimano stosując dwie popularne żabki do rur. Należy tylko uważać żeby zbytnio nie ściskać plastykowej nakrętki, nie powinna sprawiać zbytnich kłopotów, po kilku obrotach wykręciła się przy pomocy gołych rąk. Po wysunięciu zespołu osi pedału z korpusu zwróćmy uwagę na to, że oś na zewnątrz nie jest pokryta smarem, jest zupełnie sucha. W takim stanie, bezwzględnie, ma być powtórnie zmontowana. Smar nakładamy tylko na łożyska. Ma to związek z tym, że „sucha” tuleja ma mieć kontakt metaliczny z korpusem po to żeby prawidłowo przenosić siły i naprężenia podczas pedałowania. Smar mógłby powodować przesunięcia, lub obrót tulei co z kolei może powodować przedwczesne zużycie części i brak możliwości skasowania luzów w przyszłości. Teraz już bez niespodzianek i problemów, odkręciłem nakrętkę kontrującą kluczem 7 mm, po niej nakrętkę łożyskową kluczem 10 mm. Następnie zdjąłem z osi tuleję uważając aby nie rozsypać kulek z łożysk, teraz trzymają się tylko na smarze. Na każde łożysko przypada 12 kulek. Ściągnąłem z osi plastykową tulejkę umieszczoną między łożyskami pod metalową tuleją i ostatnią bieżnię łożyska. Teraz zostało zdjąć ostatnią tuleję gwintowaną i uszczelnienie. Wszystkie części dokładnie wyczyszczone ze starego smaru, dla uniknięcia zgubienia kulek zastosowałem magnes. O ile stan większości części mogłem ocenić wzrokowo bez problemu, to już stan bieżni jest ocenić ciężko ze względu na ich niewielkie rozmiary. Pomocny okazał się aparat z funkcją micro – doskonale pokazał stan bieżni. Oceniłem, że nic nie wymaga wymiany i będzie jeszcze służyć, czas przystąpić do montażu. Naniosłem cienką warstwę smaru ŁT-43 na główną oś I przystąpiłem do montażu w odwrotnej kolejności do demontażu. Najwięcej zabawy jest z ustawieniem odpowiedniego luzu na łożyskach, należy nabrać trochę wprawy przy kontrowaniu nakrętek końcowych, po chwili osiągnąłem satysfakcjonujący wyniki i można było już zmontować oś w piastą pedału. Tak jak wspominałem cały zespół osi na zewnątrz ma być suchy – pozbawiony smaru. Użycie „żabek” zamiast dedykowanego klucza TL-PD-40 prowadzi do zniszczenia plastykowych „ząbków” nakrętki co jednak nie ma wpływu na pracę pedałów. Klucz TL PD-40 w Internecie można kupić już za ok 10 zł, więc lepiej zaopatrzyć się w taki i nie ryzykować ewentualnego zniszczenia tej plastykowej nakrętko tulei. Pod tym względem ukazuje się wyższość modelu pedałów M540 które mają tą tuleję aluminiową przystosowaną po płaski klucz. Wnioski. Serwis / konserwacja tego typu pedałów to żadna czarna magia i każdy średnio rozgarnięty rowerzysta powinien sobie z tym dać radę. Trochę martwi konieczność inwestowania w kolejny klucz / przyrząd tym bardziej, że w modelu „wyższym” udało się tego producentowi uniknąć.
    21 punktów
  2. Oj, dawno mnie nie było, dawno. Tak dawno, że już zapomniałem, że prowadzę coś takiego jak blog i że być może mam już stałych czytelników którzy na myśl o przeczytaniu mojego wpisu mają mokro tam gdzie sucho mieć powinni. Ale jestem, żyję i w końcu wyrzucę się siebie to co mi w duszy gra. A zatem witajcie po przerwie, zróbcie sobie kawy i czytajcie (albo niech Wam czytają). Pamiętacie to jak moja żona, Ta pierwsza, stwierdziła, że Trek to jest spełnienie jej marzeń i już nie może się doczekać kiedy będzie mogła mknąć na nim przez sanockie bulwary mijając innych rowerzystów, którzy przyglądając się jej złotemu rumakowi z miną karpia, którego Wigilia wyjątkowo zaskoczyła, będą przeklinać dzień w którym nie odkupili tego roweru od Dużego Jakuba. No więc żonie przeszło, przeszło następnego dnia wieczorem. Po prostu stwierdziła, że ona to nie jest jakaś tam zwykła żona, tylko moja żona, a skoro tak, to ona nie będzie jeździć na żadnym starym gruchocie. No nie i już a w ogóle to garnki nowe kup bo te już są passe, No więc ja, biedny, zmęczony późnonocnym wybieraniem komponentów do Treka, kalkulowaniem budżetu, szukaniem złotego środka musiałem się poddać. Poddając się obiecałem, że do tygodnia będziesz mieć żono kochana swój piękny wymarzony rower. Odwiedziłem znowu jeden sklep, potem drugi i trzeci. Prześledziłem cały internet, potem całe allegro, potem jeszcze raz cały internet i potem jeszcze raz sanockie sklepy i nic. No nic, po prostu nic. Absolutne zero. Załamany, widząc, że kończy się mój czas na znalezienie roweru i że już za chwilę żona w całym swym ogromie (choć to tylko 51 kilo) zakręci kurek z miłością, wyrzuci z sypialni i każe spać w piwnicy postanowiłem raz jeszcze udać się do sklepu, mojego ulubionego sklepu. Wchodząc padłem na kolana i łapiąc rowerowego Szefa na nogi błagałem łkając: "o wielki Panie Szefie, błagam Cię w imię mojej miłości do pedałowania, znajdź rower dla mojej żony, bo żona moja zagroziła, że zakręci kurek z miłością, a jak ona go zakręca, to ja mam potem odciski na prawej dłoni i jeździć rowerem nie mogę". Pan Szef wyraźnie się rozczulił na mój widok, łzę nawet uronił i rzekł: "Pawle, wstań z kolan, obetrzyj łzy i uwierz, błogosławieni bowiem Ci co nie widzieli a uwierzyli..... eee.... sorry, blogi mi się pomyliły - jeszcze raz. Pan Szef wyraźnie się rozczulił na mój widok, łzę nawet uronił i rzekł: "Pawle, w nieskończonej swej wszechwiedzy rowerowej przypomniałem sobie, że mam rower dla żony Twej". I wskazał mi narożnik sklepu w który nikt nigdy sam nie zagląda, bo niegodnym jest nań patrzeć jeżeli go Szef nie wskazał. W narożniku tym wisi sobie za siodełko on, albo raczej ona. Brązowa, z motywami kwiatów, rama 17 zdecydowanie kobieca ale bez tylnej przerzutki. Spojrzałem pełen nadziei na szefa a on, rzekł do mnie: " Pawle nie martw się przerzutką, tylko leć po żonę aby ona swoje szacowne cztery litery do siodełka przytulić mogła i aby się przekonała, że to jest dla niej pisany rower". No to ja w te pędy, na skróty, przez tory, przez sklepy do domu i wpadając krzyczę: jest rower. Żono jest rower. Zona z niedowierzania talerz upuściła, Młoda z wrażenia płakać przestała, a kotlet z emocji się spalił. Po nieudanej reanimacji kotleta (musiałem go zjeść bo to moja wina była) pojechaliśmy w trójkę do sklepu. Wchodzimy, a ona już stoi. Piękna, brązowa, dumna z SRAMem X5 z tyłu. Żona dosiadła się doń nacisnęła na pedał i ruszyła. Aż na odległość było słychać radość, że oto ma swój ukochany rower. Gdy wróciła, rzuciła się Szefowi na szyję, potem mnie na szyję, potem serwisantowi, a na końcu dostało się jakiemuś psu, co akurat przyleciał murek obsikać. Tym sposobem żona moja do sklepu przyjechała mazdą, a ze sklepu wyjechała Specem Myka Sport. A ja, no cóż ucieszyłem, się że żona kurka z miłością nie zakręci i odcisków nie będzie i rowerem będę mógł jeździć do woli. Gdy emocje już opadły, gdy żona już się rozjeździła spojrzałem w kalendarz a tam wielkimi czerwonymi literami gigantyczny napis: CYKLOKARPATY. Początkowy plan zakładał prawie cały sezon startów ale Młoda, w styczniu urodzona, wyraźnie dała do zrozumienia, że w tym roku tatusiu to sobie możesz jeździć ale wózkiem po osiedlu. Cieszyłem się zatem, że w moim mieście będzie ów cykl, że będę miał blisko i że jak nie wystartuje to mogę sobie na czole wytatuować: DU*A tylko bez gwiazdki w środku. No bo jak się z okna start widzi, to wstyd się nie zjawić. Dobra dobra, nie widzę z okna bo mi obcy blok widok przesłania ale jakby go wysadzić to wtedy na pewno bym widział. Więc decyzja podjęta: startuję. Tydzień przed startem postanowiłem przejechać się po trasie. Wybór padł na dystans mega (39km). Co to dla mnie, takiego wycinaka. Ja Wam pokażę. I pokazałem. Dowlekłem się do domu z czasem 4:16. Piechotą bym szybciej przeszedł. Normalnie koszmar i dramat w jednym akcie wystawiany. Fakt, że błota było tyle, że można ze dwadzieścia maratonów obdzielić a i tak wszyscy będą brudni po same uszy. Nic to jakoś to będzie. Im bliżej było maratonu tym było gorzej. Już w lustrze widziałem ten piękny wytatuowany napis na czole, już nawet zdążyłem się z nim zaprzyjaźnić gdy żona moja postanowiła mnie zmobilizować. I swym nieznoszącym sprzeciwu głosem rzekła: Mężu, czyż nie po to kupiłeś taki rower, pedały SPD i buty żeby w maratonach startować, czy nie po to na plecach Twych bukłak z wodą zawieszon, żeby nawadniać Cię podczas zmagań. Dla mnie będziesz zwycięzcą jak wystartujesz i dojedziesz do mety. A jeżeli nie wystartujesz to masz sprzedać rower i wszystkie szpeje które kupiłeś, masz wytatuować sobie DU*A na czole, a kurek z miłością zakręcon będzie dożywotnio więc naucz się hymnu pochwalnego na cześć odcisków. Cóż lepszej motywacji nie mogłem usłyszeć. Rano w dniu zawodów poleciałem odebrać numer - 1092. Taki był ładny, czysty i w ogóle. Godzina 10:30 wychodzimy z domu. Jeszcze tylko sprawdzenie czy wszystko wzięte czy spodenki właściwą stroną ubrane czy roweru z klatki nie zajumali. Checklista sprawdzona - wszystko gra. Na zewnątrz niespodzianka. Czekają kibice a najmłodszy kibic do wózka ma przyczepiony balonik z numerkiem tatusia. Oj słodko się na sercu zrobiło, słodko. Ale my tu pitu pitu a tam już się wszyscy szykują. Jadę na start i oczom nie wierze. Z pięćset osób jeździ w tę i z powrotem na rowerach różnistych, dużych, małych, kolorowych i tych całkiem bezbarwnych. Więcej Was mama nie miała? Stajemy na starcie. Ja oczywiście w ostatnim sektorze jako że najlepsi powinni mieć najtrudniej . Patrzę po ludziach, wszyscy wyluzowani, uśmiechnięci tylko ja spięty jak kot na pierwsze marcowanie. No ale w końcu to mój pierwszy raz, a pierwsze razy z reguły są bolesne i nie wychodzą. Ale dobra, jakoś to będzie. 3,2,1 ruszamy. Spokojnie w lewo przez parking następnie w prawo na obwodnicę i.... i.... i ja pier$#%ę, a gdzie oni się tak wszyscy spieszą. Boże jedyny jakie tempo. No tego się nie spodziewałem. Wiem, że to wyścig ale.... hmm trzeba sprinty potrenować. Kręcę ile fabryka dała język mi się prawie w łańcuch wkręcaz a tu jakiś gość robi zium zium zium i jest przede mną o dobre 25 metrów. Dalej nie wiem po co oni tak gonili. To znaczy przypuszczam że na samym przedzie jechało auto z napisem darmowe piwo, ale byłem za daleko, żeby to auto dojrzeć, a może to był jakiś mały samochód. Nie wiem. Wiem tylko że pogodziłem się z tym że nie wygram w debiucie. Szaleńcze tempo skończyło się w lesie. Mogłem trochę odpocząć. (w tym miejscu następuje przewinięcie maratonu bo nie ma Wam co go opisywać, po prostu jechałem). Ostatni fragment trasy to dla mnie istna męka. Już pogodzony, że przegrałem z gościem w wieku 60+, że nie będę w czołówce ani nawet w pierwszej pięćdziesiątce jadę, a w zasadzie się wlekę. Sił już nie ma, motywacja gdzieś wyparowała ale się nie poddaję. Jadę, mijam potok, most i jest, jest upragniona meta. Dojechałem. Patrzę na czas. 3:01. Zaraz, ostatnio było 4:16. Uśmiech na twarzy. Pokonałem największego przeciwnika, pokonałem samego siebie . Dumny jak paw po sezonie godowym idę z bilecikiem na obiad. Makaron z gulaszem nigdy nie smakował tak wybornie jak wtedy. Telefon do żony, że żyję, że dojechałem. Ach, uwierzcie, byłem niesamowicie dumny z tego, że jestem tu gdzie jestem. Straciłem swoje maratonowe dziewictwo wyjątkowo bez krwi i bólu (ból przyszedł dwie godziny później ) na czole nie ma napisu DU*A, a żona kurka nie zakręci więc wiecie czego nie będzie i co dzięki temu będzie. Słowem jestem maratończykiem MTB. Kilka dni później gdy już mogłem się ruszać, gdy okazało się, że ból po stracie dziewictwa jest gorszy niż przypuszczałem żona moja (tak Ta pierwsza) pyta się mnie czy planuje jeszcze jakieś starty. Odpowiadam owszem. W Dukli zakończenie imprezy. Znowu wybrałem dystans mega tylko tym razem 59 km. A co dam radę. Rower do auta, graty do auta i jedziemy. W trakcie jazdy czarne myśli: co Ty sobie gościu wymyśliłeś. 59 to nie 38. Nie dasz rady nie dasz. Naprawdę miałem zgryz czy dobrze robię, ale cóż, start z mega zapłacony nie będę się wycofywał bo mogę wtedy od razu do salonu tatuażu jechać. Startujemy. Tym razem wiedziałem co będzie grane i wiedziałem, że trzeba gonić a mimo to mi uciekli. Większość. Cóż. Życie. Jedziemy sobie spokojnie. Co chwila, wyjątkowo, rower próbuje mi udowodnić, że moje miejsce jest gdzieś w krzakach albo w błocie a on z wielką chęcią się położy obok i odpocznie. Nie dawałem mu się cały czas udowadniając, że współgrać możemy tylko w układzie ja na nim, nie odwrotnie. Do czasu. Gdzieś się skunks musiał jakoś dogadać z korzeniem, nie wiem w każdym razie chyba za cel postawił sobie żeby mi pokazać, że on jednak będzie odpoczywał i ch.. W każdym razie podczas zjazdu do Huty Polańskiej najechałem na śliski korzeń, a wtedy on fik kierownica w lewo o 180st. a ja ryjem w ziemie. Nawet nie wiem kiedy, nie zdążyłem się wypiąć (nie zdążyłem pomyśleć). Zbieram się, wypinam, patrzę, a ten się śmieje, bo jemu nic, a ja: rozwalone ramię, sine kolano, obolała dłoń, krwiak na wardze i obita kość jarzmowa. A to wszystko na 30 km do mety drugie tyle. Wsiadam na dziada, ale nie daję rady jechać, dziad się śmieje, że ma już dziś wolne i koniec ścigania. Ale nie, o nie, gościu Ty jesteś mój więc ja tutaj decyduje. Jedziemy dalej. Im było bliżej mety tym mniej bolało. Udało mi się nawet odrobić z 8 pozycji. Do mety dojechałem. Obolały ale szczęśliwy, że jestem gdzie jestem. Rower mimo wszystko też pogodził się z myślą że odpocznie dopiero w garażu i współpracował już do samego końca bez zarzutu. A ja, cóż nie było krwi przy pierwszym maratonie była przy drugim. Pierwszy raz w życiu tak się wykorbiłem na rowerze. Ale bynajmniej wiem dlaczego, co zrobiłem źle i co należy poprawić. Te dwie straty rowerowego dziewictwa to dla mnie najlepsza lekcja jaką mogłem dostać. Dzięki temu wiem, że w przyszłym sezonie startuje na maksa ile się da. Dzięki temu wiem, że kocham MTB i mimo to, że żona mi z ryja następnego dnia kamienie wyciągała będę to robił. Bo kocham rower i kocham pedałować. I kocham żonę (Tę pierwszą) za to że jeszcze nie zakręciła kurka, bo inaczej.... Dzięki za poświęcony czas i do zobaczenia w następnym wpisie.
    7 punktów
  3. Przegląd serwisowy amortyzatora SR SUNTOUR NEX 4110 Od dłuższego czasu chodziło za mną żeby zajrzeć do wnętrza mojej „sprężyny”. Przyszedł wrzesień, a że w Szczecinie oznacza to temperatury rzędu 130C i deszcz, ewentualnie więcej deszczu, nie można było nie zabrać się do roboty. Postanowiłem sklecić parę zdań na ten temat z dwóch powodów, po pierwsze na forum było wiele podstawowych pytań na temat tego amortyzatora, po drugie ktoś kto używa „wyższy” amortyzator raczej ma już duże doświadczenie z serwisem radzi sobie sam. Natomiast użytkownicy posiadający podstawowy model amortyzatora szukają jakiejkolwiek pomocy. A więc do rzeczy: Amortyzator na tapecie to SR NEX 4110-V2-P-700C-63, jeden z podstawowych modeli SR Suntour wyposażony w pojedynczą stalową sprężynę o stałej charakterystyce, tłumieniu opartym na elastomerze i regulacji tylko i wyłącznie ugięcia wstępnego. Amortyzator praktycznie nadaje się tylko do tłumienia nierówności na DDR-ce zbudowanej z „polbruku”. Jego największym grzechem jest brak blokady skoku. Pierwszym dobrym pomysłem może okazać się ściągnięcie karty serwisowej dzięki której możemy przekonać się co nas czeka. Wszystkie oznaczenia części są zgodne z tą specyfikacją. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie będziemy potrzebować żadnych specjalistycznych narzędzi typu klucz do suportu, czy do kasety. Okazuje się, że jest jedna nietypowa nakrętka, ale można poradzić sobie bez dedykowanego klucza. W zasadzie potrzebne narzędzia to : Klucz płaski otwarty 10 Zestaw kluczy ampulowych (imbusy) Młotek plastykowy, lub gumowy Smar maszynowy, w zupełności wystarczy ŁT-43 Czyściwo (szmatka) Płyn do mycia, ja używam specjalistycznego z myjki mechanicznej. Prace zawsze rozpoczynam od ogólnego mycia roweru. Pomijam tutaj pierwszą część prac, a więc zdjęcie mostka i demontaż sterów które przy tej okazji też przechodzą przegląd. Przy tym przeglądzie nie demontowałem ramion hamulca z goleni, ostatnio przeszły swój przegląd więc tylko rozpiąłem linkę aby uwolnić amortyzator z ramy. Dopiero teraz zauważyłem, ze golenie (poz. 2a) mają szereg otworów nagwintowanych z których niektóre są zaślepione gumowymi korkami, niektóre nie. Pojęcia nie mam jak to wyglądało w stanie fabrycznym (wg specyfikacji powinny być), ale jak się później okazało otwory te nie są przelotowe, więc nic przez nie naleci do środka goleni. Rozbiórkę samego amortyzatora zaczynamy od odkręcenia nakrętki (poz. 13) na spodniej części prawej goleni kluczem 10mm Uwaga wstępnie odkręcamy nakrętkę o około 3 – 5 zwojów i nie za mocno uderzamy w nią młotkiem (gumowym, lub plastykowym) dzięki temu zluzujemy nurniki w goleniach. Odkręcamy całkowicie nakrętkę i powinniśmy bez przeszkód wysunąć nurniki z goleni. Na lewej goleni jest plastykowa zaślepka (poz. 16), nic się za nią nie kryje. Zdejmujemy w zasadzie tylko celem dokładnego czyszczenia. Na goleniach pozostaną górne uszczelki (poz. 2d), zdejmujemy je i wszystko czyścimy bardzo dokładnie. Uszczelki schodzą w zasadzie palcami, można delikatnie/ostrożnie podważyć je płaskim wkrętakiem. W dolnych goleniach znajdują się jeszcze plastykowe tuleje prowadzące (poz. 2c i 2e) (w górnych częściach goleni) jeśli wzrokowo, dotykowo stwierdzimy, że nie są uszkodzone, porysowane, pęknięte itp. Nie ma co ich ruszać, do ich wysunięcia potrzebny jest specjalny przyrząd. Można sobie taki samemu zrobić tanim kosztem ale jeśli nie potrzeba to nie ma co ruszać. Tuleje są osadzone na wcisk i ich nie potrzebne wyrywanie tylko może poluzować połączenie. Ze względu na prostotę budowy tego amortyzatora do dalszej rozbiórki pozostał już tylko prawy górny nurnik (poz. 1). Lewy jest najzwyczajniej pusty i służy tylko jako „prowadzenie”, wszystkie siły osiowe (góra-dół) przenosi prawa goleń. Aby uwolnić sprężynę z prawego nurnika zaczynamy od odkręcenia dolnej nakrętki (poz. 12) kluczem 10mm, żeby to zrobić trzeba na pręt nakręcić dwie nakrętki, skontrować je i przytrzymując drugim kluczem odkręcić interesującą nas nakrętkę. U mnie była dokręcona dość mocno. Ściągamy nakrętkę i dolny ogranicznik skoku (poz. 14) I w tym momencie natrafiamy na pierwszą przeszkodę. Aby wyciągnąć zespół sprężyny należy to zrobić „górą” najpierw odkręcając zespół regulacji napięcia wstępnego (poz. 8). Do tego celu powinniśmy użyć specjalnego klucza nasadowego, nawet nie wiem czy taki można kupić w handlu? Poradziłem sobie używając zewnętrznych szczypiec segera, zahaczając nimi o wielowypust nakrętki, nie jest ona mocno dokręcona, podejrzewam, że da się odkręcić zwykłymi kombinerkami. Ale nie wolno kręcić za pokrętło regulacji, tylko za zewnętrzny pierścień wielowypustu. Po odkręceniu tego zespołu, wystarczy obrócić nurnik i „wszystko” wysunie się na zewnątrz. Tuleja prowadząca sprężyny (poz. 6) Zespół sprężyny: górne prowadzenie (poz. 4), sprężyna (poz. 3), tłumik/elastomer (poz. 7) dolne prowadzenie (poz.5) Śruba ustalająca (poz.9), podkładka (poz. 10) i gumowy odbijacz (poz. 11) Rozbieramy w drobny mak i dokładnie czyścimy. Do elementów gumowych, plastykowych czy gumopodobnych nigdy nie używam środków chemicznych czy to w postaci płynów, czy innych. Nigdy nie wiadomo co, na co może zaszkodzić. Czyszczę tylko dokładnie wycierając szmatą. zasyfiały zespół sprężyny. Rozebrany i wyczyszczony zespół sprężyny. W moim przypadku sprężyna była mocno brudna, choć „wiadra piachu” w środku nie było. Po dokładnym wyczyszczeniu wszystkich elementów nie stwierdziłem uszkodzeń mechanicznych (nie oczekiwałem takowych). Choć… choć znalazłem przetarcia chromu na nurnikach w miejscu ich pracy w tulejach ślizgowych (poz. 2c i 2e) Na tulejach nie ma śladu zużycia, wiec to prawdopodobnie naturalne zużycie materiału, tym bardziej, że nie ma tam rys. Sam chrom na nurnikach ma raczej zastosowanie dekoracyjne, myślę, że każda powierzchnia utwardzona sprawdziła by się tak samo. W zasadzie można przystąpić do montażu w całość. Do smarowania użyłem w całości smaru ŁT-43, garść tu i tam. Najpierw elastometr z wierzchu smar i do środka sprężyny, dwie prowadnice górną i dolną „zamykamy” sprężynę. Na posmarowaną smarem śrubę ustalającą nasuwamy podkładkę i dolny gumowy odbijacz. Smarujemy z zewnątrz i wkładamy kolejno śrubę, sprężynę (nie żałowałem smaru na wierzch sprężyny), górne prowadzenie sprężyny. Należy zwrócić uwagę czy śruba i zespół sprężyny prawidłowo „zazębiły” się ze sobą, łeb śruby musi wejść w gniazdo dolnego prowadzenia sprężyny. Jako, że jest to już zamknięte w nurniku trzeba to zrobić na czuja. Wszystko zamykamy nakręcając z góry zespół regulacji napięcia wstępnego (odrobina smaru na gwint). Smar na śrubę i montujemy dolny ogranicznik skoku i nakręcamy nakrętkę stosując metodę dwóch nakrętek kontrujących. Na nurniki wkładamy dwie uszczelki goleni wypełniając je smarem. Porządnie smarujemy dwie tuleje ślizgowe w goleniach i wsuwamy nurniki w golenie. Wystarczy dokręcić dolną nakrętkę i mamy po remoncie amortyzatora. Po montażu amortyzatora w sterach ramy pozostaje tylko regulacja napięcia wstępnego. Mała uwaga, w pracy zawodowej podczas tego typu przeglądów serwisowych sporządza się dokumentację pomiarową dla weryfikacji luzów, wymiarów geometrycznych itp. W tym przypadku nie mamy dokumentacji technicznej narzucającej np. luz maksymalny pomiędzy tulejami ślizgowymi, a nurnikami. Wtedy trzeba by pomierzyć z zewnątrz nurniki i wewnątrz tuleje. Można to zrobić tylko nie ma do czego się odnieść. Muszę zimą poszperać w normach, pewnie jakieś zalecenia dotyczące takich połączeń suwliwych są. Jak widać budowa tego amortyzatora jest prosta jak budowa cepa, średnio inteligentny gimnazjalista, mąż, tata, czy inny spec da sobie radę, tym bardziej, że narzędzia potrzebne są w zasadzie u każdego w zasięgu ręki. edit: literówki + zdjęcia z montażu.
    6 punktów
  4. Oto wpis! Chcę przeprosić za tak długie niepisanie - całe szczęście admini nie uznali mojego konta na forum za pozostałość po nieboszczyku. Wytłumaczenie będzie w poniższej ścianie tekstu; postaram się utrzymać swój niski poziom pisarski pomimo gryzącej mnie infekcji gardła. Marketingowo zachęcę, że będą wybuchy, strzelaniny, gołe cycki itp. Zapraszam! Szczerze mówiąc nie będzie jednak tych cycków, strzelanin i wybuchów. Ale jeżeli już kliknąwszy zorientowałeś się czytelniku, że nie kłamałem mówiąc o ścianie tekstu - bądź zaciekawion i niezgorszon. Kupiłem w końcu ramę do FR/DH! Nie było to łatwe, gdyż jej wartość była wyższa od ceny rynkowej całego mojego dotychczasowego roweru. Tak sobie wymyśliłem, że zimą jeździć mogę na czymkolwiek; tych parę dni fajnej pogody na jazdę przeboleję. Celem był nowy pojazd, nastawiony na DH/FR. Tym sposobem przez zimę 2015/16 składałem do kupy Gamblera 2009. Składanie roweru typowo do grawitacji jest o tyle trudne, że niespecjalnie jest na czym przyoszczędzić. Całe szczęście moi przyjaciele poratowali mnie całym mnóstwem części, niektóre otrzymałem zupełnie za darmo! Rower był w jednym kawałku szybciej niż się spodziewałem a wizja jazdy na fullu stała się w końcu faktem. W międzyczasie znowuż zmieniłem pracę a dzięki szczęśliwym kolejom losu byłem w stanie nawet móc wziąć Gamblera w góry! Uwag kilka się należy w tym miejscu temu, czym była dla mnie przesiadka ze sztywniaka na zjazdówkę. Spodziewałem się rewolucji i eksplozji możliwości, tymczasem było po prostu lepiej. Co odczuć się dało najbardziej to geometrię, zdecydowanie bezpieczniejszą na grawitacyjne harce. Druga rzecz to to, że gdy wpada się w kamienio-belko-mikrofalówki amortyzowany z tyłu rower nie chce człowieka zrzucić w krzaki Reszta wrażeń z grubsza nie uległa zmianie. No, może da się odczuć ciężar nowego pojazdu, podejrzewam go o jakieś 18 kilo z hakiem Z jednej strony niedobrze, bo trudniej takim rowerem szarpnąć, machnąć, odciążyć... ale z drugiej strony trudniej jest nim niekontrolowanie szarpnąć, przypadkowo nim machnąć albo źle odciążyć Smutek tylko towarzyszy pokonywaniu podjazdów, które pokonywać trzeba zawsze obok roweru. Aż się człek zastanawia czy to kondycja tak spadła czy jednak ten rower taki ciężki... Regularne treningi na toruńskiej Skarpie mogły stanąć pod znakiem zapytania, przez to że zmieniłem tę pracę. Powód prozaiczny - odległość dzieląca mnie od toru wydłużyła się z 6,6 km do... 73,7 km. Musiałem więc przeprosić się z samochodem (nie lubię samochodów, a najbardziej tych, do których nie mieści się rower). Treningi nie zostały przerwane, a jedynie wzrósł ich koszt o te parę litrów podtlenku LPG tygodniowo Z rowerkiem pełnozawieszonym oswoiłem się bardzo szybko, a za to że zachowywał się jak należy odpłacałem mu okresowymi modernizacjami osprzętu. Bardzo mi zależało, by przygotować się na to, czego niegdyś nie lubiłem, a teraz lubię bardzo... Wyścigi! Diverse DH Contest na Górze Żar brzmiał zupełnie inaczej niż rok temu, kiedy to pojechałem tam pokibicować i pojeździć na A-Lajnie. Teraz miałem się ścigać na trasie DH, której ostatnio nawet nie próbowałem pokonać. No to pojechaliśmy Wszystko grało, trasa okazała się nie taka straszna, rower działał... do dnia zawodów. Eliminacji nie przeszedłem, miejsce 63. na 73 startujących w kategorii teoretycznie powinienem odebrać jako porażkę... Powiem tak: jeżeli Czarna Góra rok temu, na sztywniaku, mnie rozdziewiczyła, tak Żar na fullu zrobił ze mnie szmatę potraktowaną bez lubrykantu Choć właściwie powinienem powiedzieć że było dużo lubrykantu - na trasie. Pogoda nie pyta o zdanie, ulewa waliła przez całą noc przed zawodami, a temperatura oscylowała potem wokół 3°C na początku a 10°C na końcu trasy. Po pierwszym przejeździe zmieniłem rękawiczki na zimowe. Gdy zaś ujrzałem, że mój okazyjnie nabyty powietrzny Boxxer stracił skok mimo nabicia do 200 PSI... Postanowiłem postawić sobie 2 cele na tych zawodach: po pierwsze nie umrzeć, a po drugie (pobożne życzenia) nie wywalić się. Aha, zapomniałbym - na szczycie Żaru zaległo nawet trochę śniegu! Skłamałbym mówiąc, że się nie cieszyłem na widok mety Fajnie się zjeżdża na suchym, kiedy można próbować różnych linii, wypróbowywać zasłyszane "patenty" na pokonanie kolejnych odcinków szybko i gładko. Ale gdy na trasie zalega 5 cm błota w najsuchszym miejscu, wszystkie te patenty można sobie wsadzić Człowiek odkrywa chicken-lajny o których wcześniej nawet nie wiedział, nie myślał... Korzonek nad którym wcześniej się leciało teraz trzeba było obmyśleć, by nie stał się on przyczynkiem do przemalowania się na ciemny brąz. Do tej pory się zastanawiam jak to się udało, że się nie wywaliłem. Chociaż w sumie turlałem się ledwo-ledwo, a hamulce robiły ciągle tak: YYYYYYYYYYYYY! Natenczas wznoszę modły, by na Mistrzostwach Polski na Czarnej Górze było sucho. To już za tydzień! Jaram się Kto jedzie ze mną?
    6 punktów
  5. MALOWANIE ALUMINIOWEJ RAMY ROWEROWEJ w warunkach domowych. Nadszedł taki dzień kiedy patrząc na mojego trekkinga poczułem niesmak, stan roweru po pięciu latach codziennego katowania w słońcu, deszczu i śniegu odcisnął na lakierze ramy swoje piętno. Rama była w fatalnym stanie, poprzecierany lakier, bród wciśnięty w każdą możliwą rysę. Co szczególnie mnie zaniepokoiło zauważyłem w okolicy spojenia tylnego trójkąta z suportem pęknięcia lakieru. Wyglądało na to że może to być pęknięcie ramy. Ponieważ nadszedł czas urlopu wakacyjnego, a z racji wyjazdu (niestety bez rowerów – tak wiem świętokractwo) postanowiłem chociaż pozbyć się starego lakieru i stwierdzić czy rama jest cała, czy jednak uszkodzona. W razie pozytywnego wyniku oględzin padła decyzja o malowaniu ramy we własnym zakresie. Mój rower to marka znana z forum LAZARO Integral V (rocznik 2011), w wielu komentarzach przewijał się problem słabej jakości lakieru na tych rowerach. Może nie jest jakaś bardzo słaba, ale widziałem już lepiej wyglądające lakiery. Na usprawiedliwienie mojego roweru muszę przyznać, że jest używany całorocznie, maź śniegowo, błotno solna nie wpływa poprawnie na jego stan. Decyzja padła, trzeba było brać się do roboty. 1. Rozbiórka. Przy takiej okazji nie mogłem sobie odmówić rozpirzenia wszystkiego w drobny mak. Ponieważ postanowiłem że pomaluje też amortyzator więc trafiła się okazja powalczyć z nim też. Z ramy zniknęły wszystkie odkręcane części i podzespoły włącznie z hakiem przerzutki, zostały tylko wciskane miski sterów. 2. Czyszczenie ramy ze starego lakieru. Jako, że postanowiłem wszystko zrobić we własnym zakresie, o piaskowaniu ramy nie było mowy. Choć mogłem to zrobić w mojej pracy za przysłowiowe piwo. Do usunięcia warstw lakieru służył mi płyn (chemia) kupiony w Castoramie, na ramę 21’ plus amortyzator poszło 1 ½ puszki tego specyfiku. Pracuje się tym nienajgorzej, nanosi się warstwę na lakier pędzlem, uwaga nie należy tego rozsmarowywać, tylko nanosić grubą warstwę. Po upływie ok. 15 min. można przystąpić do mechanicznego usuwania „rozpuszczonej” warstwy lakieru. Ciekawe spostrzeżenie, różne kolory ramy, różnie reagowały z chemią. Najłatwiej rozpuszczał się kolor czerwony, następnie czarny, najgorzej reagował kolor biały potrzeba było kilku powtórzeń z nanoszeniem chemii. Czym usuwałem? Próbowałem wszystkiego co miałem pod ręką. Z prostych odcinków rur dobrze schodziło szczotką drucianą, nie radziła ona sobie natomiast we wszelkiego rodzaju zakamarkach po paru minutach zgubiła połowę drutów (a była to produkcja odziedziczona po dziadku, szczotka miała pewnie z pięćdziesiąt lat – niezniszczalna, do tej pory) Na spawach i tego typu łączeniach najlepiej sprawdził się taki kuchenny druciak do mycia garnków, takie coś w kształcie gąbki – zwinięte wióry. Rozleciało to się w końcu też ale koszt żaden. Na koniec wypolerowałem całą ramę drobnym papierem na gąbce (Castorama) przy czym wcale nie jakimś drobniuteńkim, ok. 100. Gwinty suportu zabezpieczyłem wkręcając kilka zwoi stre miski. 3. Malowanie podkładem antykorozyjnym. Zaprzyjaźniony sklep lakierniczy – warto chwilę pogadać o tym co będziemy tworzyć, Pan sprzedający wszelkiego rodzaju lakiery wygadał się że przynoszą do niego na „fuchę” takie ramy do pomalowania, więc miałem pewność że rozumiemy się co moich oczekiwań. Podkład antykorozyjny w spray’u wystarczył w ilości 500 ml na ramę i amortyzator. Malowałem „techniką” mgiełka – pięć minut przerwy – mgiełka – pięć minut przerwy - … - do wyczerpania farby (dwa, trzy „psiknięcia” – wstrząśnięcie spray’em…) 4. Malowanie właściwe Zdecydowałem się na farbę chemoutwardzalną, która stygnie po wymieszaniu jej składników bazowego z utwardzaczem, więc jeśli taki zakup robi się w postaci spray’u to jest to już wymieszane i trzeba malować praktycznie niezwłocznie. Znowu zaprzyjaźniony sklep lakierniczy i zaczynamy właściwą zabawę. Ponieważ warstwa farby podkładowej nie wyszła zupełnie gładka więc polecono mi jej delikatne przeszlifowanie i znów nie jakby się to wydawało papierem 300 – 400 i wyżej tylko zupełnie chamskim 150 – 200 co uczyniłem o dziwo niczego nie psując. Malowałem identyczną techniką co wcześniej i muszę przyznać że to nie takie trudne. Najwięcej „kłopotów” nie miałem wcale z łączami, zakamarkami itp. tylko z prostymi długimi odcinkami rur, pokrycie jednolitą warstwą owalnej powierzchni wcale nie jest takie łatwe. Przyszedł czas na wyjazd w góry (wspomniany wcześniej) rama miała okazję dojrzeć sobie w spokoju. 5. Montaż i podsumowanie. Po skompletowaniu wszystkich wymienialnych części typu linki, pancerze, klocki hamulcowe, można było zabrać się za to co najbardziej lubimy czyli poskładanie wszystkiego do kupy. Miałem rzadką okazję rozebrania wszystkiego w drobny mak. Hamulce, przerzutki, mechanizm korbowy były rozkręcone do ostatniej śrubki. Nie rozbierałem tylko manetek, mam z tym niemiłe wspomnienia gdy (nie pamiętam dokładnie ,ale coś rzędu Acery) rozbierana manetka, a w zasadzie jej bebechy wystrzeliły pod sufit spadając w zupełnie nie rozpoznawalnym, nieodtwarzanym porządku. Z moim aktualnym SLX-em nie chciałem tego powtarzać, klika kropli oleju do środka w zupełności wystarczy. Większy koszt miałem z kołami. Oddałem je do centrowania i okazało się ze o ile przednie bez kłopotu udało się wyprowadzić to tylne ma już tak zapieczone nyple że konieczna okazało się przeplecenie koła na nowo i popłynąłem na następną stówkę. Ogólnie koszt: - chemia do usunięcia lakieru x2 – 60 zł - farba podkładowa 500 ml spray - 30 zł - farba chemoutwardzalna 400 ml – 50 zł - narzędzia, papier ścierny itp. – 20 zł Podsumowując, o ile efekt przerósł moje oczekiwania (tym bardziej, że robiłem to pierwszy raz), bardzo odpowiada mi czarny pół-mat, to koszt takiej zabawy biorąc moją ramę jest zupełnie nieopłacalny finansowo. Moja rama u producenta jest do dostania nowa poniżej 200 zł. Nie mniej doświadczenia nabyte przy tej okazji są wg mnie warte kilku godzin spędzonych nad rowerem. No i biorąc pod uwagę że przy okazji robimy kompleksowy serwis nie ma co narzekać.
    6 punktów
  6. Jest takie powiedzenie, że rower jadący w dół napędza grawitacja, a pod górę - siła woli. Ugryzę ten temat swoim aluminiowym zębem przy okazji wypluwając parę osobistych przemyśleń. Cofnijmy się dwa tygodnie wstecz. Rzecz się działa - a gdzież by indziej - na toruńskim dzikim leśnym torze. Jedno z dziesiątek spotkań zjazdowo-budowlanych. Wspólnymi siłami odbudowaliśmy wtedy coś, co można nazwać dirtem. Ten kto wyobraził sobie teraz wysoką na trzy metry skocznię z jeszcze wyższym lądowaniem, będzie rozczarowany. Mowa o hopuchnie pokazanej na gifie w komentarzu pod poprzednim wpisem. Zwiemy ją dirtem, bo ma dość mocno wypionowane zarówno wybicie, jak i lądowanie. W praktyce jest to niemal stolik (takie coś, że nie ma dziury między wybiciem a lądowaniem; różnica fizycznie żadna, bo i tak leci się w powietrzu, ale psychicznie znaczna). No i ta oto hopuchna była od roku w stanie nie-do-polecenia. Nie wiadomo było co z nią zrobić, niby było wybicie, niby było lądowanie, ale wszelkie próby kończyły się niedolotem od którego trzeszczała rama i kręgosłup. Rzeczonego dnia starannie wyprofilowaliśmy to cudo i zasypaliśmy dziurę niebezpiecznie bliską lądowaniu. Po wygładzeniu ostatniej zmarszczki na budowli i wbiciu szpadli w grunt, nastąpiła ta chwila. - To co, trzeba oblecieć! - [nerwowy śmiech] No! Otóż drodzy bracia i siostry w korby zbrojni, rower jadący w dół również jest napędzany siłą woli. Ja wiem, grawitacja się przydaje, ale to tylko połowa sił potrzebnych do poruszenia kompleksu kolarz-rower. Ba! Bez siły woli to grawitacja zrobi tyle samo co wiadro wody obok młyńskiego koła. Ale wróćmy na trasę. Wypych na górę. Kolega robi przymiarkę, czyli zjazd z wyhamowaniem na wybiciu. Ja również. Dygresja: jest to bardzo dobry sposób zapisania sobie w głowie kierunku i sposobu pokonania przeszkody. Kolejny wypych (nachylenie jest w tamtym miejscu potężne, niegdyś na mojej maszynie do połykania podjazdów dałem radę wjechać tam tylko do połowy). Chwila na zebranie się w sobie i kolega poszedł. Szszszsz-hop-cisza-hop-szszchrz. Zgrabnie to wyglądało, przejazd płynny, jeździec ukontentowany. Tera ja. Zapis monologu wewnętrznego przebiegał z grubsza tak: Kurde bela no dobra buta otrzep lewy pedał z przodu dociśnij mocno stopę dobra pojadę lajtowy jest przecież no kurde widać było no jak nie jak tak prawa noga dociśnij bujnij palce na klamkach luźno okej jadę Potem już tylko zjaździk z drżeniem rąk, które oczywiście tłumaczyłem sobie twardym amortyzatorem, i wyskok - wyraźnie odczuwalny, krótki i emocjonujący nacisk gruntu na przód roweru i ręce. Lot - bardzo krótka chwila, która się wydaje trzy razy dłuższa niż jest - lekkość, wiatr, same miłe rzeczy Lądowanie - tutaj znalazłem czas na milisekundowe zdziwienie - jak gładko! Jak płynnie! W następnej milisekundzie zauważyłem że jadę z podobną prędkością jak tuż przed wybiciem, czyli szybko. Hamowanie (bo wtedy trasa kończyła się nagle krzakami) było dłuższe niż się spodziewałem. Wydałem z siebie dźwięk takowy: ŁUUUUUHUUUUU! Nie pamiętam kiedy ostatnio tak zawyłem z radości. To było świetne. Ręce trzęsły mi się jak menelowi z delirium. Jeszcze godzinę potem byłem nakręcony Oczywiście kroki swe skierowałem z powrotem na wypych i pojechałem dirta jeszcze raz. Świetny jest. Tego dnia zabraliśmy się za pociągnięcie trasy dalej, do połączenia ze ścieżką, zatem lotów dalszych już nie było. Tydzień później. Trasa już przedłużona i dołożona mała hopka co by nudno nie było. Trochę szaro, jesień idzie, godzina 16:00 minęła. Oblatujemy na rozgrzewkę stolik. Potem wypych na stanowisko startowe do nowego dirta. Kumpel leci. A ja... Okej otrzep podeszwę lewa z przodu o kurde ale wysoko jest trochę nie no w sumie lajtowy jest widziałem jak poleciał ładnie kurde no stromo w h*j ale już leciałem to dobra teraz o kurde nie no wywale się leciałem już to no co jest Kumpel zdążył już się wtoczyć z powrotem na start. Puściłem go przodem. Potem jeszcze raz. Nie mogłem. Tak bardzo nie mogłem. Straszne, czułem już po prostu ten osławiony przez kolegę adamsmaster napis DU*A na czole. Pojechałem w bok, na stolik. Wypchnąłem, nadal blokada w głowie, znowu skręcam na łatwy stolik. We łbie słyszę tylko "ech, ech". Wtaszczam pojazd na górę. Blokada nie ustąpiła. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego dusza moja zniewieściała była w tejże chwili bardziej zniewieściała niż zwykle. No nie mogłem. Już nawet zastanowiłem się, czy to po prostu zwykły strach przed zaliczeniem tzw. bajabongo bez telemarku, czyli gleby. Ale w sumie już wywalałem się nie raz i przywykłem do tego że czasem się troszkę grzmotnę. Kask chroni doskonale, a dzięki adrenalinie niewiele się czuje przy upadku A ja ciągle nie mogłem i nie mogłem, jak ten Gałkiewicz z "Ferdydurke". Kumpel zdiagnozował u mnie brak zajawki. No tak. W zasadzie do tego się to sprowadza. Zdjąłem na chwilę kask, popatrzyłem sobie na drzewka i listki. Potem, nie myśląc absolutnie nic, założyłem kask, otrzepałem podeszwy butów z lepkiej gliny, postawiłem lewą stopę na pinach pedała i... - NO JA NIE POLECĘ?! Szszszsz-hop-cisza-hop-szsz-hop-hop-szszszszchrz. Poszło nawet zgrabnie. Fakt, nie było takiej frajdy jak za pierwszym razem, ale blokada puściła na starcie i zniknęła na dobre z chwilą zamaszystego przyhamowania na końcu trasy. Napis DU*A z czoła zniknął bez śladu. Prawie biegiem udałem się z powrotem na start, by powtórzyć zjazd. Już rozluźniony, zauważyłem że przedłużona trasa z tą małą hopką ma fajny ficzer - lądowanie owej małej hopki mocno przyspiesza rower. Najlepsze co mi przychodziło wtedy do głowy na określenie całej tej traski to jedno słowo - szatan! Tak oto kolejna bitwa z samym sobą została wygrana, oraz udowodniona została wyższość siły woli nad grawitacją przy frirajdowych zjazdach. Dziś z kolei mała hopka na tejże trasie została nieco powiększona. Jeszcze nie stawiłem jej czoła. Jeszcze.
    6 punktów
  7. Chodź, opowiem Ci bajkę, jak kot palił fajkę... Jeszcze tydzień temu założenie blogu rowerowego uznałbym za przejaw skrajnego lamerstwa. Jest przecież tyle pięknych rzeczy na świecie, szczególnie dla 35-letniego faceta... Niniejszy blog zakładam po to, aby uświadomić ludzi - np. zniechęconych do życia lub narzekających na obrastanie tłuszczem - że warto wskoczyć na rower, bo daje to niesamowitą satysfakcję. Ponadto, dzisiaj w mojej przygodzie z pedałowaniem (hm...) nastąpił przełom. Zanim to opiszę, pokrótce wyłożę swoją filozofię i proces przygotowywania się do kupna maszyny. Przez moment będą więc smęty... Mam niemal 35 lat, a ostatni rower, jaki miałem, dostałem na komunię. Z prostego rachunku wynika więc, że było to 26 lat temu. Nie pamiętam, jak długo na nim jeździłem, ale czyniłem to intensywnie. Jubilat 2 - tak się zwał. Nie był to sprzęt zbyt wytrzymały, więc przyjmuję, że służył mi 4 lata. To z kolei pozwala mi przyjąć, że na siodle nie brykałem ok. 22 lata. Większość tego czasu spędziłem "siedząc". Komputer, konsola, TV, szkoła, praca, samochód... Do kupna roweru przymierzałem się od kilku lat, ale zawsze było coś ważniejszego. Rodzina, sprzęt elektroniczny, zobowiązania, bla, bla... Wreszcie się zawziąłem, odłożyłem szmal i postanowiłem dowiedzieć się, co w trawie piszczy. O rowerach wiedziałem bowiem tyle, że składają się głównie z ramy, 2 kół, pedałów i kierownicy. Niniejsze forum śledzę od końcówki marca br., a przyswajane informacje okazały się bardzo pomocne podczas wybierania sprzętu. Wybór roweru Często zdarza się, że coś sentymentalnie wspominasz, np. smak czy zapach z dzieciństwa, więc sięgasz po to jako dorosły człowiek i czujesz rozczarowanie. Właśnie dlatego wyszedłem z założenia, że mój pierwszy rower po tak długiej rozłące z jeżdżeniem będzie względnie tani - chciałem uniknąć przeinwestowania, potencjalnego niezadowolenia i w efekcie odstawienia roweru w kąt. Byłbym wściekły wydając kilka tysięcy na sprzęt, który zbierałby kurz w piwnicy. „Jeśli mi się spodoba, to za rok czy dwa zmienię maszynę na porządniejszą” - oto cała filizofia. Sprytnie wymyśliłem, że kupię używany sprzęt renomowanej (w moim odczuciu) firmy, tak aby zmieścić się w 1000 zł. Na aukcjach śledziłem głównie rowery Giant oraz Scott, interesujące mnie egzemplarze kosztowały ok. 7 - 8 stówek, lecz miały na karku ok. siedmiu, ośmiu lat. W takim okresie rower może doznać sporo złego, więc ostatecznie odpuściłem i zdecydowałem się na kupno nowej sztuki z gwarancją. Niestety za tysiaka niewiele można zwojować (za 2 znacznie więcej), ale uparłem się, że nie wydam więcej (vide poprzedni akapit). Przeczytawszy cały internet;), w końcu wybór padł na rower Kross Hexagon V2 lśniący nowością. W ofercie pewnego sklepu znalazłem ten model za niespełna 700 zł! Więcej na ten temat... Pierwszy trening Rower przyjechał do mnie 18 kwietnia. Z miejsca zabrałem się za jego skręcanie i po godzinie - dumny jak paw - wyskoczyłem na przejażdżkę. Po przejechaniu jednego kilometra zatrzymałem się zasapany, nie wierząc w to, co dzieje się z moim ciałem, szczególnie nogami... Ledwo je czułem. Z osiedla wpadłem do lasu, tam pokręciłem minutę i zdechłem. Nieopatrznie wybrałem trasę powrotną wiodącą głównie pod górę, licząc na to, że jakoś sobie poradzę. Poradziłem sobie z dwoma postojami, do domu wróciłem po 35 minutach - z podkulonym ogonem, niby szczęśliwy, ale pełen obaw o swoją rowerową przyszłość. Mózg miałem wytrzepany od wertepów, nawet jazda po płaskim terenie sprawiała mi drobny problem. Obawiałem się, że następnego dnia nie będę mógł wstać z łóżka z uwagi na zakwasy, lecz nic z tych rzeczy. Następnego dnia, zamiast nóg czy stawów, niesamowicie bolało mnie d u p s k o, ponadto czułem lekki ból w plecach, szczególnie w odcinku lędźwiowym (mam z nim drobne problemy), a także w pozostałościach po "motylach". Jazda Po pierwszym treningu zanurzyłem się w lekturze i nastąpiły kolejne przejażdżki, zacząłem modyfikować ustawienia, dłubać przy hamulcach, siodełku. Hamulce podkręciłem, aby poprawić ich skuteczność, siodło podniosłem. Swoją drogą, nóg nadal nie mam wyprostowanych podczas kręcenia, ale nie chcę przegiąć. W tym miejscu proszę o podpowiedź. Poniżej zdjęcie roweru i pytanie: Jeśli podniosę siodełko jeszcze 5 cm, czy będzie to optymalna pozycja, czy będę zbyt zgarbiony? Zadurzenie Jeżdżąc codziennie, nawet po 2 razy w sesjach 40-minutowych, zauważyłem, że z dnia na dzień robię postępy. Nogi wytrzymują coraz więcej, organizm przyzwyczaja się do wysiłku, mniej się pocę (choć wciąż bardzo intensywnie, ale to już moja genetyczna przypadłość). Zawsze jednak kończyłem po ok. 40 minutach, po drodze robiąc 2 krótkie przystanki na odpoczynek. Dzisiaj dostałem jednak oświecenia, powoli zaczynam łykać bakcyla. Pragnę podkreślić, że mowa o zaledwie 5-dniowym przedziale czasu! Umówiłem się z kumplem na spotkanie, wyszedłem z domu o godz. 18.20, dotarcie na miejsce zajęło mi 15 minut. Kumpel się spóźniał, więc jeździłem wokół wyznaczonej miejscówki, aby nie tracić kontaktu z rowerem (zaczynam świrować?). Kumpel podjechał, pogadaliśmy kwadrans i zebrałem się, bo zaczęła się "szarówka", a nie mam oświetlenia. Założyłem, że droga powrotna zajmie mi 15 minut i dodatkowo machnę kilka okrążeń wokół bloku, czyli zmieszczę się w normie czasowej. Blisko miejsca zamieszkania skręciłem jednak do lasu i w tym momencie zaczęło kropić z nieba. Pojedyncze krople, ale miałem na sobie kurtkę przeciwdeszczową, więc olałem temat. W lesie, zamiast wydeptaną ścieżką, poruszałem się po błocku i głębokiej wodzie (umorusałem się konkretnie). Zdążyłem już "rozkminić" działanie przerzutek, więc nie było problemu. Inna sprawa, że gdybym się zatrzymał, wylądowałbym po kostki w mokrym i gęstym syfie, hehe. Deszcz dawał o sobie znać coraz śmielej, więc zapiąłem kurtkę pod szyję i śmigałem dalej. Bez postoju, raz z górki, raz pod górkę. "Jeszcze tylko jedna rundka wokół parku i wracam na chatę" - pomyślałem i tak też uczyniłem. Będąc pod domem zapragnąłem przejechać się jeszcze kawałek... Zanim się spostrzegłem, minęło 1,5 godziny, a ja zasuwałem po ciemku bez oświetlenia, w strugach deszczu, a co najważniejsze - bez postojów! Szok. Nie jestem Terminatorem, więc się męczę, ale zauważyłem, że kręcąc pod górkę, po zbiciu przerzutek na ustawienie "jadę wolno, ale kręcę bez wysiłku" odpoczywam. Może brzmi to kretyńsko, ale mimo wszystko odpoczywam - nie muszę się zatrzymywać, a po wjechaniu na szczyt mogę już wbić biegi z większymi oporami i pruć dalej. Jestem przeszczęśliwy, bo - mimo że wyjściowo w to powątpiewałem - moje nogi odzyskują "power". Błoto, trawniki, podjazdy i zjazdy, głębokie kałuże, błoto, błoto, błoto, głębokie kałuże... Jak dobrze, że kupiłem MTB!!! Gdy człowiek się zadurza, czuje się wyjątkowo. Ja po dzisiejszym treningu właśnie tak się czuję. Zapraszam do śledzenia mojego blogu szczególnie lamerów – osoby, które podobne jak ja zaczynają swoją przygodę z rowerowaniem lub przymierzają się do tego. Warto, oj, warto wskoczyć na rower!
    6 punktów
  8. Coś niedobrego stało się na blogu i mojego porannego wpisu po prostu nie ma:( już go nie odtworzę...szkoda. Po przerwie(prawie pięć miesięcy)pora na powrót na uczelnie... Naprawę tęskniło mi się za ludźmi i wysiłkiem umysłowym. No właśnie wysiłkiem, podczas gdy mój rowerek naliczył setki kilometrów inni śledzili powtórki seriali i programów typu "talent i inne szoł". Zapytacie skąd wiem? Ha! a no po brzuszkach koleżanek:) Nie wiem skąd się to bierze ale mam niesamowitą ilość energii i pozytywnego nastawienia do świata. Nie umiem siąść w fotelu załączyć TV albo facebooka i gapić godzinami w te złodzieje czasu. Świat byłby zdecydowanie zgrabniejszy gdyby więcej ludzi po prostu potraktowało TV jak pudło albo mebel na którym leży jakiś bibelocik a nie jak malowane wrota i wyszło na powietrze. Przy sobocie naszła mnie refleksja na temat tego ile czasu spędzamy przed szklanym (teraz raczej powinno się mówić płaskim) ekranem. Czy poświęcamy tyle czasu na rozmowy ze znajomymi, spotkania z rodziną, czy też wreszcie na chwilę dla tej drugiej osoby? Otóż na TV gapimy nawet w przerwie na reklamy. Pamiętam jak się poznawaliśmy w grupie. Każdy miał powiedzieć coś o sobie - imię, co tam robi, pracuje, co lubi.... i się zaczęło - mam na imię Anka, Kasia, Bartek, Piotrek.... jestem bezrobotny/a bo takie teraz życie w tym kraju, tylko plecy, nie pracuję, niczym się nie interesuję albo interesuje się yyy...... o! sportem, tak sportem się interesuje (czytaj oglądam mecze polskiej reprezentacji i zamiast w chłopaków wierzyć po każdym przegranym meczu marudzę, że nic im się nie udaje; a jak Małyszowi skok nie wyjdzie to w sklepie i robocie najgłośniej krzyczę, że powinien zakończyć karierę) najciekawiej było jak padały odpowiedzi, że ktoś interesuje się wszystkim (historią Kazachstanu też?). Ja najbardziej na świecie kocham jeździć na rowerze:) Nie krytykuje ludzi za to, że nie rozumieją rowerowej pasji (ja też wielu rzeczy nie rozumiem) ale za to, że ktrytykują pasje innych sami nie robiąc nic. Mam koleżankę zaczęła od aparatu w telefonie a teraz jest na etapie własnego studia fotografii! Serce się raduje gdy wchodzę na forum. Tylu tu zalogowanych pasjonatów, tylu anonimowych gości. I wszyscy pozytywnie zakręceni na punkcie swojego jednośladu. Dużo to potrzeba?! Pasja...nie ważne jaka ale wyznacza nam pewna drogę, uczy wytrwałości, mobilizuje do tego aby brnąć dalej. Śledzę poczynania kolegi, któremu marzy się wycieczka wokół polskich granic i wytrwale się do niej przygotowuje. Wielu się z niego śmieje, ale czy to źle? Ma chłopak marzenia niech je realizuje. Pamiętajcie żałować będziemy tylko tego, czego nie zrobiliśmy reszta jest doświadczeniem! Dobre decyzje są wynikiem mądrości. Mądrość jest wynikiem doświadczenia. Doświadczenie jest wynikiem złych decyzji. Tak więc, nie istnieje coś takiego, jak zła decyzja:) Ale w tym kraju często podcina się skrzydła innym. Przykład - brat ma kolegę, który ćwiczy Teakewondo. Tak się zaparł a do tego ma talent, że piął się do góry, został laureatem Mistrzostw Polski, tam go zauważyli i zaprosili do reprezentacji. Pojechał na Mistrzostwa Świata zajął bodajże 3 miejsce i co? W szkole genialni nauczyciele nie chcą mu usprawiedliwić nieobecnych godzin bo to nie były szkolne zawody tylko jakieś tam "mistrzostwa świata". Żal !!! Dla porównania - na licencjacie była ze mną dziewczyna M. na zzz (zakuć, zdać, zapomnieć). Miała dość specyficzne podejście do życia. Nie pracowała, była rozżalona, zła, wiecznie niezadowolona i chodziła z miną s*******o kota. Nasz region nie jest specjalnie pozbawiony perspektyw - jak chcesz to zakombinujesz i zarobisz, prace znajdziesz. Na pytanie czemu tam i tam nie chcesz pracować odpowiadała - "zanim ja się tego nauczę, Ty to masz do tego możliwości, ja się nie nadaję". Zawsze marudziła, że jest za gruba. No to jej mówią - biegaj. Odpowiedź - "żeby mnie na wsi w dresie zobaczyli? powiedzą, że jestem nienormalna". Znała odcinki wszystkich seriali na pięciu kanałach ale nigdy nie miała czasu nauczyć się na zajęcia. Jak ten czas szybko leci - mawiała. A gdyby miała jakąś pasję może byłoby inaczej. Tylko gdzie się nauczyć, kto nam pokaże pasje? Na pewno nie Ci nauczyciele niezadowoleni z sukcesów kolegi. Nie mówię żeby zaraz kupować sprzęty za 10 tysięcy. Chcesz fotografować - kup aparat na allegro za 100 zł. Chcesz jeździć na rowerze - wyciągnij zapomniany rower z piwnicy. Chcesz podróżować - poznaj okolicę. Nie chcesz nudy - rusz d**e. Z tym pozytywnym przesłaniem kończę niniejszy wpis:) P.S. Mam nadzieję, że nie tylko tu zaglądacie ale i czytacie:) Pozdrawiam wszystkich serdecznie:)
    6 punktów
  9. Maroko 2018 czyli rowerem przez Anty Atlas i Atlas Wysoki. Jest to ponad 2 tygodniowa tułaczka rowerowa po, podobno, najbardziej cywilizowanym kraju Afryki. Ile km przejechałem? Nie ważne. Ważne co widziałem, ważne z jakimi ludżmi miałem styczność i jakie wyniosłem wrażenia. Pakowanie. Niby nic trudnego ale jak w środku zimy znależć kartony rowerowe? Ja na to poświęciłem 2 dni i objechałem wszystkie sklepiki rowerowe na Pradze Południe. Poniżej prezentuję mój sposób na małe i delikatne detale rowerowe. Przydatne informacje Nadając rower na bagaż należy wykupić bagaż sportowy. W liniach WIZZAR jest on tańszy od normalnego bagażu podróżnego a limit wagowy to 32 kg. I tu uwaga! Łatwo ów limit przekroczyć ale w karton swobodnie wchodzi rower, nawet 29", bagażnik, błotniki ale także jedna sakwa a także namiot i karimata. Na Lotnisku Chopina, jak i na innych rower jest nadawany w okienku dla bagażu ponad gabarytowego. Dzień 1... Podróż Lotnisko. Bardzo małe. Tuptamy z samolotu bezpośrednio do budynku. Mnóstwo okienek z odprawą paszportową. Koniecznie trzeba mieć długopis do wypełniania karty. Uwaga! Trzeba podać adres zakwaterowania w Maroku. Wystarczą dane hotelu z bookingu.Składanie rowerów na lotnisku. Jesteśmy lokalną atrakcją. Pozytywnie!Nie jesteśmy jedyni z rowerami. Jest jeszcze grupka 3 Polaków. Nawiązujemy kontakt na FB bo roaming piekielnie drogi. Jutro kupujemy za 37 pln miejscową kartę internetową. Przydatne informacje W Maroku wiele rzeczy jest niedostępnych ale dostęp do telefonii komórkowej jest wszędzie. Niemal w każdej kawiarni i hotelu działa wifi a hasło jest podawane bez najmniejszego problemu. W związku z tym punkty z telefonami komórkowymi oraz kartami są niemal na każdym kroku. Zatem nie ma sensu podążać w tym celu do dużego miasta. Na przedmieściach swobodnie takową kartę się dostanie. Polecam kartę 4 GB. Wystarcza ona na tydzień czasu intensywnego korzystania z internetu. Tu uwaga. Podczas zakupu należy poprosić sprzedawcę o skonfigurowanie bo infolinia jest w języku arabskim. Kumatemu sprzedawcy taka operacja zajmuje nie więcej niż 5 min a kosztuje 20 MAD. Pierwszy dzień w Maroko a już na lotnisku zrobiłem interes. Ludzie tu są bardzo pomocni. Kartony na rowery mam przechowane na 15 euro u tubylca w domu w tym ostatni nocleg i niego w domu za free. Przydane Informacje Karton należy gdzieś przechować albowiem dostanie kartonu w Maroku jest kompletnie nie możliwe. Nie możliwe jest także kupienie strecza więc zachowanie kartonu to gwarancja powrotu z rowerem. Kartony przechowują wybrane hotele jeśli skorzysta się z ich usługi. Nas jednak zagadał lotniskowy portier, który sam zaproponował takową usługę. Na początku byłem nastawiony sceptycznie do tej propozycji. Jednak jest to najlepsza propozycja. Portier mieszka niecały 1 km od lotniska więc nie trzeba martwić się o logistykę. Za jego zgodą podaje namiary Portier nr 13 ; Aziki Ahmed ; Droga autostradowa do miasta. Ograniczenie do 100 km/h a sporo kierowców wyprzedza na z prędkością 40 km./h. Jest bezpiecznie. Zaułki Agadiru .... sporo hord wałęsających się psów. Brak nazw ulic. Warto jechać tylko po głównych. Drobne sklepiki otwarte do późna np fryzjer. Sporo lokalsów na rowerach. Ruch drogowy spokojny, bezpieczny. Lokalne parkingi ... bez ogrodzenia ale z pilnującym na plastikowym krzesełku okutanym jak na mrozy. Jest bardzo egzotycznie! Dojeżdżamy do hotelu. Dzień 2. Agadir. Szybkie śniadanie w hotelowej restauracji, koło basenu, i jesteśmy gotowi do poznawania kraju. Pierwsze km jazdy to przyzwyczajenie się do tego kraju. W porównaniu do Polski to wszystko jest inne. Mają tylko taki sam asfalt oraz ruch prawostronny, teoretycznie bo w praktyce pojazdy można zobaczyć po każdej stronie drogi. .Pierwsze kroki kierujemy do centrum miasta by nabyć kartusz z gazem oraz kartę internetową. W oczekiwaniu na aktywację jedziemy na obiad i jemy pierwszy tradycyjny posiłek marokański oraz wypijamy tradycyjną napój ... herbatę. Agadir to zlepek miast. Ruch samochodowy wielki ale bezpieczny. Ścieżki rowerowe nawet są ale to często fikcja. W czasie deszczu to ścieki a w korkach służą jako dodatkowe pasy dla samochodów. Podczas pierwszych zakupów odkrywam pierwszą gumę. Cóż ... Marzena ma czas na zwiedzanie pobliskiej hali targowej. Jako europejka i samotna kobieta wzbudza wielkie poruszenie. Po naprawie obieramy kurs na kolejny hotel. Decyduję się nieco zmodyfikować trasę i pojechać przez lokalne targowisko. Jest wielkości połowy naszego bazaru Stadionu Dziesięciolecia a handluje się niemalże wszystkim. Jednak specyfika tego miejsca powoduje, że ręka mimochodem sięga po posiadane środki obronne. Jednak kilkuminutowe przebywanie wśród tubylców sprawia, że są oni przyjażnie nastawieni i są zainteresowani tylko handlem. W dalszej kolejności bazar w naturalny sposób przechodzi w ciąg małych lokali handlowych. Zaczyna padać a nawet lać. Pora na kolejną herbatkę. Miasta już mam dość. Jutro uciekamy w dzicz ... jeśli deszcze na to pozwolą. Dzień 3 Wyjazd z Agadiru koszmarnymi slamsowatymi przedmieściami. Następnie przejazd przez uprawy pod folią na przestrzeni 50 km. Wszędzie odpadki nowoczesnej cywilizacji czyli plastiki. Dopiero około 40 km przed Atlasem zanikły śmieci. Prawie cały dzień w lekkim deszczu. W miasteczkach błoto i kałuże na całą szerokość drogi. Główna ulica miasta po niewielkich opadach deszczu. Nareszcie zanikają sztuczne płoty zaczyna się naturalny krajobraz. Jest pięknie. Pierwsza noc pod namiotem na pastwisku otoczonym zasiekami z kaktusów i krzaków cierniowych. W oddali słychać było życie wsi ... modły imama, ryczenie owiec i osłów i ... nieustający deszcz Dzień 4 ... po bezdrożach Afryki. Opuszczamy nasz bezpieczny azyl i przez lokalne domostwa udajemy się asfaltem mimo, że nawigacja pokazywała całkiem inną drogę. Na razie obserwujemy piękną soczystą zieleń niczym na polskich łąkach. Marzena jest zadowolona z tej trasy. Ale szybko humor ją opuszcza gdy asfalt się kończy a droga zamienia się w błotną gruntówkę. Jest zielono ale ... czerwona glina zapycha koła i łańcuch w rowerze aż odechciewa się wszystkiego. Pierwsza przeprawa terenowa pokazała całe piękno Afryki po opadach deszczu. Dojechaliśmy do asfaltu i sklepu. Jest szansa na przeżycie kolejnego dnia. Odcinek terenowy i mycie roweru z paskudnej czerwonej gliny. Mamy chwilę słońca i możemy znowu nacieszyć się widokami. Dojeżdżamy do kolejnej wsi i ... widzimy znowu koniec asfaltu. Wskazujemy miejscowym cel podróży i dowiadujemy się, że na rowerze nie da rady się dojechać. Nie wierzę bo widzę lekko utwardzoną ścieżkę przez kolejną trawiastą przestrzeń. Okazała się bardzo fajną szutrówką zdecydowanie lepszą niż poprzednia błotna droga. Na zakończeniu drogi mamy kolejną wieś z niby małym zameczkiem. Dalszy ciąg przeprawy terenowej a na zakończenie wymarzony widok. Dla takich chwil warto było się pomęczyć. Maroko co chwila nas zaskakuje. Tym razem za sprawą obiektów motoryzacyjnych. Czujemy się jakbyśmy przemieścili się w czasie. Nasza cel pośredni to zespół jeziorek niezmiernie jesteśmy ciekawi tego zjawiska. Jednak nie po drodze znowu zostajemy zaskoczeni. Tym razem natura pokazuje swoją potęgę. Dostrzegamy niszczycielską działalność wody która doprowadza do wymywania zbocza wioski. Dojeżdżamy wreszcie do owej wody. Okazał się zbiornikiem wody pitnej transportowanej betonowymi akweduktami i korytami daleko na północ. Dojechaliśmy do restauracji na pustyni. Mega klimatyczna restauracja z mega wypasionym jedzeniem. Obsługa na bardzo wysokim poziomie. Można było poczuć się po królewsku. Koszta ? Jak w przydrożnym barze. Szok? W pełni posileni jedziemy szukać noclegu. Po drodze mijamy osobliwą atrakcję. Nocleg na pustyni. Jutro kierunek nad ocean Atlantycki. Spędzamy noc na pustyni a w zasadzie na pustynnych polach. W odległości 1 km same drogi lokalne i jedna asfaltówka. Wsi na horyzoncie brak ale imama i tak słychać. Jest bezpiecznie i byłoby przyjemnie gdyby nie ta piekielna gliniasta czerwona ziemia. Jest ciepło, więcej niż cienka kurtka przeciwdeszczowa nie potrzeba. Pada co chwilę ale też szybko wysychamy. W nocy dla mnie śpiwór puchowy jest ok. Robert w letnim się gotuje Dzień 5 Czas na małą przerwę i tradycyjną marokańską miętową herbatę. Zaparzana jest w małym dzbanuszku a podawana jest zawsze z dwoma kieliszkami. W jednym jest garść mięty a w drugim 2 duże kostki cukru. Jeszcze jest cała procedura 3 krotnego nalewania z pianką itp.Wspaniale gasi pragnienie. Dojeżdżamy do Tiznit. Dzień na leniwca, dzień typowego turysty. Mała pamiątka . Pod koniec dnia jeszcze tylko wypad nad Ocean Atlantycki. Dzień 6 Od rana lampa. Bez trudu opuszczamy Tinzit, najbardziej przyjazne miasto z dotychczasowych jakie widzieliśmy. Kierunek góry Atlasu i miasteczko Tafraout. Dystans to 107 km ale nie dojedziemy. O godzinie 11.00 było 35 st C. Po drodze mamy tereny półpustynne, kwieciste oazy a także wiele koryt rzek okresowych. W górach życie toczy się takim samym tempem co na równinach. W innych dolinkach życia kompletnie nie ma. Temperatura w cieniu 38,8. Woda idzie jak ... woda. Ach .... gdzie te deszcze... Przerwa na lunch. Każdy cień, każdy chłód jest cenny. Połowa drogi za nami. Góry, góry i doliny pełne oaz. Widok zwalają z nóg! A podobno malownicze tereny dopiero przed nami. Temperatura na podjazdach 42,2 C. Prawie w każdej wiosce jest sklep tylko jest mocno ukryty. Czasami jest to zakratowane okno a czasami tylko otwarte drzwi. Szyldów brak a jeśli są to sklep jest zamknięty. Na przełęczy na wysokości 1250 m. Równo połowa droga za nami. Rozkładanie namiotu przy zachodzącymi słońcu.W oddali widzimy światła miast. Wygląda to tak jakby w dolinie były tylko miasta!Podczas toalety odkrywam: poparzone uszy mimo, źe cały dzień byłem w kapeluszu turystycznym, poparzone takźe dłonie ... brak rękawiczek. Noc była spokojna chociaż wieczorem psy napędziły nam stracha. Imama i baranów nie było słychać... tylko koguty. Można było poczuć się jak na polskiej wsi. Temperatura spadła do 10 C Dzień 7 A my ciągle w górach. Tu jest tak samo gęsto od ludzi co na nizinach. Tu jest woda a to jest podstawa życia. Tihmit. Miasteczko na wysokości 1300 m npm. Niby senne ale jednak pełne życia.Poruszamy się drogą komunikacyjną ale także turystyczną. Mijają nas wielkie ciężarówy , małe pickupy, autokary rejsowe oraz kampery. Większość nas pozdrawia i wyraża gest uznania. Jest miło. Knajp jest mniej ale zawsze pod sklepem możemy się załapać na whisky-Maroko czyli tradycyjną herbatę. Wjeżdżamy w malowniczą dolinę. Nie nadążamy robić zdjęć! Jest mega pięknie! Temperatura na trasie 33-38 C czyli jest nawet całkiem chłodno. Tafraout. Kampery ciągną na potęgę. Wszędzie campingi pod kampery. Miasteczko pięknie położone ale prawie całe zrobione pod turystów. Tylko kilka uliczek w Marokańskim stylu. Nawet knajpy dla miejscowych nauczyły się serwować jedzenie pod turystów czyli ... frytki. Czas stąd zmykać. Niestety tam gdzie są turyści nie ma tradycji. Tafraoute, przepięknie położone miasto, w otoczeniu ciekawych tworów górskich, więcej tu turystów niż miejscowych a w restauracjach frytki w tażinie, cherbatka bez drugiej szklanki do przelewania i olbrzymich kostek cukru i bagietka, kawie brakuje mocy, ech... To takie sztuczne miasteczko niczym polskie Zakopane. . Po dwóch dniach spędzonych w piekielnym słońcu czas na usunięcie warstwy soli w cywilizowanych warunkach. Marokański hotel w turystycznym miasteczku. Ciekawostką jest fakt brak okna za to do WC i prysznica jest wejście z prywatnego tarasu. Cena ... mniej niż zakupy na śniadanie. Dzień 8 Uciekamy z tego turystycznego tworu. Przed nami 600 m przewyższenia więc decydujemy się na podwiózkę. Jesteśmy na przełęczy 1700 m npm. Tuż za spotykamy innych 2 sakwiarzy. Jadą na południe. My udajemy się na wschód i po raz kolejny jesteśmy zaskoczeni przez marokańską przyrodę. Tym razem są to kwitnące doliny niczym w Japonii.Temperatura 21-28 C ale my ją odczuwamy na poziomie 10-12 C. Jest po prostu zimno. Zakładamy polary. Przed nami 157 km do najbliższego miasta. Cały dzień jazdy po górach na poziomie 1830 m npm. Na mapie jest mnóstwo rzek ale w rzeczystości są to koryta rzek okresowych. Doliny mamy ciągle japońskie. Te pasmo gór jest przeraźliwie suche więc już mamy dość czerwono- ceglastego koloru. Tęsknimy za zielonym i pochłaniamy oczami każdą oazę, każdy skrawek trawki pod ciernistym drzewkiem. Nocujemy na jednej z przełęczy obok bezimiennej wsi. Przed nami dalsze kilometry rdzawego niczego. Jedyną osłoną od przeraźliwie zimnego wiatru i od wiejskiej cywilizacji jest 1 m kamienny murek.Rowery nocują po za murkiem przypięte do słupa energetycznego. Nocleg spędzony na wysokości. Bardzo silny wiatr i niska temperatura. W nocy wstaję i dodatkowo zabezpieczam odciągi. W powietrzu wilgoć. Wszystko jest mokre ale wraz z pierwszymi promieniami słońca natychmiast schnie.Męczę się. Oparzenia dają o sobie znać. Mimo niskich temperatur trzeba chronić się przed słońcem Temperatura w nocy spadła do około 5 st C. Dzień 9 Góry, góry, góry. Marzena JM zarzuca mi brak umiejętności posługiwania się mapą. Tylko jak tu nawigować skoro jedna droga prowadzi na pustynię, druga przez góry a trzecia do miejsca skąd przyjechaliśmy? Temperatura 25-30 C ale odczuwalna na poziomie 15 C. Mimo to nauczyliśmy się chronić przed słońcem. Tutaj słońce zabija. Kondycję mamy podobną, Robert jest silniejszy a ja wytrzymalsza. Jesteśmy oderwani ja od biurka a Robert po antybiotyku. Nie ma problemu tylko czasem pomarudzić trzeba a podjazdy są ciężkie. Tyle dni jechaliśmy i modliliśmy się nie do tego Boga. Dzisiaj zacząłem składać modły do Allaha i od razu zjazdy były w przewadze. W godzinę tyle km zrobiliśmy co wcześniej w ciągu 3 h. Ps. Dobra mapa to podstawa a takowej nie znalazłem. Zastępstwem może być nawigacja ale pokazująca poziomice. Takowej też nie znalazłem. Podobnej wyprawy do mojej w sieci nie ma przynajmniej nie ma z takimi szczegółowymi informacjami technicznymi. Tak więc jestem niejako prekursorem więc błędy są wliczone w ryzyko przecierania trasy. Noc spędzamy w korycie suchej rzeki okresowej na wysokości 690 mnpm. Za nami 91 km i ponad 1,2 km w pionie w dół więc jak na dzień górski to był bardzo dobry wynik. Dzień 10Dzień 10 to dojazd do miasteczka Taroudant. Bajeczna droga przez pustynny tereny... po lewo pasmo suchych gór 2000 m npm a po prawej ośnieżone pasmo Wysokiego Atlasu 4 000 m npm. Miasto Taroudant prawie w całości położone w starej części miasta za wysokim murem.Dzień odpoczynku hotelowego, prania, i organizowania transportu w góry Atlasu Wysokiego by móc dotrzeć do Marakeszu. Dystans 223 km musimy nieco sobie ułatwić. Dzień 11 Dzień pod znakiem transportu zbiorowego. W naszą ulubioną dolinę nikt nie chce jechać więc zmieniamy marszrutę i w dolinę wjedziemy od strony Marakeszu. Dzięki temu busy nas wywiozą na znaczną wysokość by na szczyt kontynuować jazdę po w miarę łagodnym podjeździe. Od południa czekałyby na nas 14-21% podjazdy po drogach szutrowych. Lokalsi nie potrafią czytać mapy więc wskazanie celu podróży jest nieskuteczne. Ponadto miejscowości mają bardzo podobną wymowę i często wymowa jest inna niż nazwa pisana np Ighram się wymawia Ajriem. I tak zamiast do Timlin pojechaliśmy w kierunku Tołlin czy jakoś tak. Pierwszy informator był najlepszy, powiedział że przez góry tylko okazją albo specjalnie wynajętą taksówką W oczekiwaniu na autobus obserwujemy życie miasta i bardzo nietypowe sposoby dowożenia bagażu. Dzień 12 W środku nocy przyjeżdżamy do Marrakeszu. 5 minut spędzone w miejskim parku kończy się interwencją patrolu Policji na bombach. Pełni nadzieii na zobaczenie słynnego nocnego życia miasta zapuszczamy się do mediny. I co widzimy? Zamiast zaklinaczy węży tylko mamy paniczny rajd po kompletnie wyludnionych uliczkach labiryntu starego miasta. Na szczęście pomogli nam miejscowi chłopcy którzy jeszcze nie spali. W życiu bym nie trafiła do tego hotelu. Okazało się dzisiaj że jeden z nich to sprzedawca we wszech otaczający medyne souku Oczywiście pomoc nie była bezinteresowna. To miasto żyje z turystów więc płaci się za wszystko nawet za wskazanie drogi. Owa pomoc czyli turystic servis kosztowało 5 euro a trwało ... 2 minuty. W efekcie lądujemy w hostelu. Co przyniesie dalszy dzień? Jestem pełen obaw bo życie ponad 1 milionowego miasta wygląda zawsze tak samo. Marrakesz. Miasto o koszmarnym ruchu drogowym. Podczas 3 godzinnego pobytu widzieliśmy jeden wypadek i 2 kolizje . Ofiarami byli piesi i skuterowcy . Miasto jest jak inne marokańskie miasta tylko w znacznie większym wydaniu. Na każdym kroku czuć pośpiech, nerwowość i wyzysk turystów. Szczerze mówiąc nie warto było poświęcać czas i niemałe pieniądze. O wiele spokojniej jest na prowincji a widoki w terenie zdecydowanie przebijają wielkomiejski syf. Dzień 13 Startujemy z miasteczka Chichoa Nocleg na wysokości 700 mnpm. Temperatura spadła do 4 C. Rozbiliśmy się tuż nad rzeką i o dziwo była w niej woda. Za to wiatr był tak silny, że podrywał piasek z plaży i wciskał go do namiotu przez siatkę sypialni. Dzień 14 Poranek upłynął na szybkim suszeniu wilgotnych rzeczy. Potem chwila nostalgii nad wielkim jeziorem i mozolna wspinaczka na 1000 m npm. Mimo bliskości autostrady ruch na drodze bardzo duży. By nieco odetchnąć zjeżdżamy na odpoczynek do wiejskiego sklepu. Zakupy na śniadanie i .... jesteśmy ugoszczeni po królewsku przez chłopaczka prowadzącego ów business. Tego się nie spodziewaliśmy! Potem mozolna wspinaczka na 1200 mnpm a póżniej szaleńcza jazda tylko w dół. Nocleg spędzony w domu marokańskiego Berbera. Dom odmienny od naszego pod każdym względem i odmienne także są zwyczaje. Praktycznie strach cokolwiek zrobić by kogoś nie urazić, by dany czyn był nietaktem. Już samo wejście do domu rozpoczyna się obowiązkowym pozbyciem się obuwia. A dalej ... wystarczy nadmienić .... biesiadowanie na podłodze, co najwyżej na poduszkach, jedzenie ręką ze wspólnej olbrzymiej miski czy mycie rąk metodą średniowieczną czyli w misce przy stole. Inny świat, inna kultura, inne obyczaje czasami wypływające z uwarunkowań klimatycznych a czasami po prostu z biedy.Jednak serdeczność tych ludzi jest niesamowita. Dzień 15 Dzień organizacyjny Przydatne informacje. Wyżywienie. W necie straszono zatruciami i obcą florą bakteryjną. My stołowaliśmy się w barach obleganych przez lokalsów, piliśmy herbatę w najbardziej przypadkowych miejscach, jedliśmy chleb, który był łamany tradycyjnie w rękach, myliśmy zęby pod bieżącą wodą i nie dopadły nas żadne perturbacje żołądkowa. Dlatego można z wielkim przymrożeniem oka spojrzeć na owo zagrożenie. Padło pytanie jak rozpoznać sklep spożywczy. Odpowiadam... Po butlach z gazem. W Maroko nie używa się do gotowania ani drewna, ani węgla, ani prądu tylko gazu a że nie ma gazociągów to gaz jest sprzedawany w butlach o różnych wielkościach i jest kupowany razem z chlebem. Restauracje. Najlepiej stołować się tam gdzie jedzą tubylcy przy czym należy unikać wprowadzania do restauracji przez naganiacza bo wówczas cena rośnie 2-3 razy. Z naszego doświadczenia wynika, że najtańsze jedzenie jest przy głównych drogach. Czego nie ma w Maroco? Wędlin. Pod żadną postacią wędlin nie sposób było dostać. Za to pod dostatkiem były dostępne sardynki w puszkach. Ruch uliczny. Ruch uliczny Maroko i zapewne także w całej Afryce jest mocno odmienny od naszego europejskiego. W pierwszej chwili odnosi się wrażenie jakby na jezdni nie obowiązywały żadne zasady ruchu drogowego i ma się strach w oczach. W pewnym sensie tak jest ale ... na jezdni oprócz swego rodzaju chaosu panuje wzajemna życzliwość, kultura i zrozumienie. Dla nas rowerzystów jest to szczególnie istotne bo wszelkie większe pojazdy zbliżając się do nas trąbiły nie na zasadzie usunięcia się z drogi ale na zasadzie poinformowania, że własnie nadjeżdża większy pojazd.
    5 punktów
  10. Do napisania tego bloga skłoniło mnie moje doświadczenie w nocowaniu na dziko, nocowaniu na kampingach a także wyzwanie jakim jest podróżowanie na lekko. Jednym z podstawowych problemów z jakimi codziennie musi się spotykać rowerowy turysta jest odpoczynek regeneracyjny w postaci snu. Oczywiście jeśli mamy zaklepany nocleg pod dachem to praktycznie nie musimy o nic się martwić. Jeśli jednak chcemy lub jesteśmy zmuszeni do biwakowania pod chmurką to warto tak się zabezpieczyć aby o poranku być w pełni sił i chęci do kontynuowania rowerowej włóczęgi a nie pośpiesznie rozglądać się za ratunkiem i opcją natychmiastowego powrotu do domu. Oto co według mnie jest ważne podczas nocowania pod chmurką zabezpieczenie osoby i bagażu przed warunkami atmosferycznymi w postaci wiatru i deszczu możliwość przygotowania posiłku w namiocie w tym także możliwość gotowania możliwość przebrania się w namiocie ochrona przed owadami, płazami i zwierzyną niska masa mała objętość po spakowaniu możliwość rozstawienia namiotu w ciężkim terenie czyli na piaskach czy na skale Przeglądając ofertę namiotów napotykamy na takie określenia jak tarp płachta biwakowa tropik sypialnia konstrukcja jednopowłokowa namiot typu igloo namiot typu tunel namiot geodezyjny Jak się w tym wszystkim poruszać...Jak dobrać właściwy namiot do odpowiednich warunków i jakie mają wady i zalety poszczególne produkty... Może poniższe wypociny to nieco ułatwią. A oto przegląd outdoorowych domków Tarp czyli zadaszenie. Prosty sposób na uzyskanie awaryjnego noclegu. Jest to konstrukcja jednopowłokowa rozpinana na kijkach trekingowych lub tego co mamy pod ręką czyli kije, drzewa, rower itp. Zalety niska masa ...od 0,5 do 1 kg mała objętość podstawowa ochrona przed deszczem możliwość przygotowania posiłku względna ochrona bagażu Wady brak ochrony przed wiatrem brak możliwości przebrania się w środku brak ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną Przykładowe produkty. Tarp / MARABUT Ork II / FJORD NANSEN E-Wing / MSR Płachta biwakowa. Jest to jeden z najmniejszych i najlżejszych sposobów na nocowanie. Nocowanie według mnie awaryjne. Płachty biwakowe to konstrukcje jednopowłokowe najczęściej wykonane z materiałów wodoodpornych i paro-przepuszczalnych. Nocując w płachcie biwakowej dobrze jest wykorzystać także tarpa. Zalety niska masa około 0,5 kg mała objętość ochrona przed wiatrem Wady brak ochrony przed deszczem brak możliwości przebrania się w środku brak możliwości przygotowania posiłku brak ochrony bagażu brak ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną Przykładowe produkty. Bivi Bag / MILO Shelter I / DEUTER Gemini Single / ORTOVOX Namiot tunelowy 1 osobowy bez przedsionka. Jest to swego rodzaju płachta biwakowa ze zintegrowanym zadaszeniem. Jest to konstrukcja jednopowłokowa wykorzystująca elementy stelażu zarówno w układzie tunel jak i igloo Zalety niska masa około 1 kg mała objętość ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną Wady brak możliwości przebrania się w środku brak możliwości przygotowania posiłku brak ochrony bagażu Przykładowe produkty. Minima I / CAMP JUPITER/TERRA NOVA Stratosphere 1 os. / SNUGPAK Namiot 1 osobowy tunelowy z przedsionkiem Przedstawicielem takiego namiotu jest produkt Fjord Nansena MUVANG1, którego używam w turystyce rowerowej oraz górskiej. Są to konstrukcje dwupowłokowe czyli posiadające tropik chroniący przed wiatrem i deszczem i sypialnię chroniącą przed owadami. Najczęściej są to namioty tunelowe z asymetrycznymi masztami ale także zdarzają się konstrukcje oparte o jeden maszt. Najczęściej posiada tylko jedno wejście. Zalety względnie niska masa od 1 do 1.8 kg względnie mała objętość ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną Wady brak możliwości przebrania się w środku brak możliwości przygotowania posiłku niewystarczająca ochrona bagażu bardzo uciążliwe wyjście/wejście namiotu podczas deszczu Przykładowe produkty Mayo / MARABUT Fjord Nansen MUVANG1 Trailstar 1 / ROBENS Namiot 1 osobowy z przedsionkiem Moim zdaniem jest to pierwszy produkt, który spełnia wszystkie założenia. Jest to konstrukcja dwupowłokowa, tropik+sypialnia, oparta na jednym innowacyjnym systemie nośnym. Posiada tylko jedno wejście. Zalety względnie niska masa od 1 do 1.8 kg względnie mała objętość ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną możliwość przebrania się w środku możliwość gotowania posiłku ochrona bagażu możliwość rozstawienia na nie przyjaznym podłożu czyli na piasku czy na skale Wady wysoka cena za innowacyjny system stelażu Przykładowe produkty. Hubba 1 / MSR Tordis I / FJORD NANSEN Reflex 1 / MSR Namiot 2 osobowy z dwoma przedsionkami Namiot w wersji dwuosobowej. Jest to konstrukcja dwupowłokowa, tropik+sypialnia, oparta na jednym innowacyjnym systemie nośnym. Ten typ namiotu posiadam i przetestowałem go w turystyce górskiej. Posiada 2 wejścia i 2 bardzo duże przedsionki. Zalety względnie niska masa od 1,8 do 2,5 kg względnie mała objętość ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną możliwość przebrania się w środku możliwość gotowania posiłku ochrona bagażu możliwość rozstawienia na nie przyjaznym podłożu czyli na piasku czy na skale Wady wysoka cena za innowacyjny system stelażu Przykładowe produkty. Hubba Hubba/MSR Tordis II / FJORD NANSEN Namiot 2 osobowy typu igloo Jest to jeden z najbardziej popularnych i najczęściej kupowanych namiotów. Dlaczego... tego nie wiem. W przypadku podróżowania w pojedynkę to ów namiot jest ok ale dla 2 osobowego teamu staje się uciążliwy. Najczęściej są to konstrukcje dwupowłokowe ale także zdarzają się konstrukcje jednopowłokowe. Konstrukcja nośna składa się z dwóch identycznych długości masztów z włókna szklanego lub z aluminium, które krzyżują się w najwyższym punkcie. Najczęściej posiada tylko jedno wejście. Zalety względnie mała objętość ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną możliwość przebrania się w środku możliwość rozstawienia na nie przyjaznym podłożu czyli na piasku czy na skale Wady dość wysoka masa około 3 kg ograniczona możliwość gotowania posiłku brak ochrony bagażu Przykładowe produkty. Crestline 2 / COLEMAN Meteor 300 / EASY CAMP Poligon 2 / MARABUT Bret / HUSKY Lacuna II / SPOKEY Trzeba jednak dodać, że owa konstrukcja jest najczęściej modyfikowana przez dołożenie zadaszenia nad wejściem dokładanie przedsionku o różnej pojemności dołożenie dwóch przedsionków o różnej pojemności dołożenie drugiego wejścia Namiot 2 osobowy tunelowy z przedsionkiem Jest to typ namiotu bardzo popularny wśród rowerzystów, który jest kompromisem pod każdym względem zarówno dla 1 osoby jak i dla 2 osobowego teamu. Jest to konstrukcja dwupowłokowa oparta o dwa asymetrycznej długości maszty wykonane z włókna szklanego lub aluminium. Ten namiocik, Sumatra/Marabut, wiernie mi służył na wyprawach rowerowych przez ponad 10 lat. Zalety względnie mała objętość względnie mała masa ok 2,2 kg ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną możliwość przebrania się w środku możliwość gotowania posiłku ochrony bagażu Wady słaba możliwość rozstawienia na nie przyjaznym podłożu czyli na piasku czy na skale Przykładowe produkty. Cobra 2 / COLEMAN Spitfire Duo / EUREKA! Murcia II / FJORD NANSEN Narvik 2 / TATONKA Moonshine Duo / EUREKA! Namiot typu chinka Jest to swego rodzaju Tarp ale łączący funkcję klasycznego namiotu gdyż oprócz tropiku posiada także sypialnię. Namiot jest rozstawiany na kijkach trekingowych lub wszystkiego co się znajduje pod ręką czyli gałęzi, drzew czy roweru. Ten typ namiotu swobodnie używam w turystyce górskiej, rowerowej a także kajakowej. Zalety niska masa 1,8 kg mała objętość ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną możliwość przebrania się w środku możliwości przygotowania posiłku ochrona bagażu Wady ograniczona możliwość rozstawienia w trudnym terenie tzn na piaskach czy skale Przykładowe produkty. Twin Sisters / MSR Faroe out/Fjord Nansen Namiot geodezyjny 2 osobowy z przedsionkiem. Namiot dedykowany ro rozbijania w trudnym terenie i na ciężkie warunki atmosferyczne. Jest konstrukcja dwupowłokowa a system nośny składa się z co najmniej 3 masztów wykonanych z włókna szklanego lub aluminium. Owe namioty posiadają jedno lub dwa przedsionki a także jedno lud dwa wejścia. Zalety ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną możliwość przebrania się w środku możliwość rozstawienia na nie przyjaznym podłożu czyli na piasku czy na skale możliwość gotowania posiłku ochrona bagażu Wady wysoka masa około 3,5 kg duża objętość po spakowaniu Przykładowe produkty. Khumbu / MARABUT Quito / MARABUT Phad X2 / COLEMAN Flame 2 / HUSKY Namiot tunelowy 2 osobowy z dużym przedsionkiem Na koniec prezentuję typ namiot, który mogę polecać do rodzinnej komfortowej turystyki. Są konstrukcje dwupowłokowe oparte na 3 masztach wykonanych z włókna szklanego lub aluminium. Namiot posiada ogromny przedsionek często wymiarami zbliżonymi do wymiarów sypialni, a ilość wyjść waha się od 1 do 3. Zalety ochrona przed wiatrem ochrona przed deszczem ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną swobodne przebrania się w środku swobodne gotowania posiłku bardzo dobra ochrona bagażu możliwość ochrony roweru po ich częściowym rozmontowaniu Wady duża masa około 4,5 kg duża objętość po spakowaniu słaba możliwość rozstawienia na nie przyjaznym podłożu czyli na piasku czy na skale Przykładowe produkty. Atacama / MARABUT Coastline 2 Plus / COLEMAN Bastia II / FJORD NANSEN Namiot Bikamper Namiot rozbijany na rowerze. Prezentuję go jako ciekawostkę bo korzystanie z niego moim zdaniem jest bardzo uciążliwe. Jest to konstrukcja dwupowłokowa, nie posiadająca przedsionka. http://www.topeak.com/products/Bike-Tent/Bikamper Zalety mała masa ochrony przed owadami i wszelką zwierzyną mała objętość po spakowaniu Wada brak możliwości gotowania posiłku słaba ochrona przed wiatrem słaba ochrona przed deszczem brak możliwości przebrania się w środku konieczność częściowego demontażu roweru w celu rozbicia namiotu słaba możliwość rozstawienia na nie przyjaznym podłożu czyli na piasku czy na skale słaba ochrona bagażu brak możliwości jazdy rowerem po rozbiciu namiotu Trzeba jeszcze wspomnieć iż praktycznie każda wyżej opisana konstrukcja może mieć stelaż zewnętrzny bądź wewnętrzny. Zalety stelaża zewnętrznego to szybkie rozbijanie gdyż tropik rozkłada się razem z sypialnią możliwość rozbijania podczas deszczu możliwość rozbijania w pojedynkę podczas silnego wiatru bardzo dobra wodoodporność gdyż tropik nie ma bezpośredniego styku ze stelażem. Wady stelaża wewnętrznego nieco wyższa waga Zdaje sobie sprawę, że temat ten nie jest wyczerpany a tylko może być zalążkiem do dyskusji w poszukiwaniu najlepszego namiotu jakiego potrzebujemy. Mając już dach nad głową należałoby wybrać coś pod tyłek i plecy. Tu także mamy dużą rozbieżność produktów. Alu mata. Jedno z najlżejszych łóżeczek dostępna w wersji jedno i dwuosobowej. O ile używanie alu maty w okresie letnim jest dyskusyjne to w okresie zimowym jest zalecana zwłaszcza jako izolacja od śniegu czy lodu. Zalety niska masa niska cena stosunkowo małe wymiary po spakowaniu bardzo dobra izolacja termiczna od podłoża wady znikomy komfort bardzo słaba odporność na uszkodzenia mechaniczne Karimata To najbardziej popularny produkt w każdej formie turystyki. Mamy karimaty jednowarstwowe, karimaty z aluminiową warstwą izolacyjną a także karimaty kilku warstwowe, Jednak ja bym polecił karimatę karbowaną. Zalety stosunkowo niska masa bardo dobra izolacja termiczna stosunkowo lekka niewrażliwe na uszkodzenia mechaniczne Wady stosunkowo niewielki komfort stosunkowo dużo miejsca zajmuje po spakowaniu modele zaawansowane są drogie Tekst i wybrane zdjęcia Robert Ostrowski
    5 punktów
  11. Z racji mojego ostatniego udupienia niefajną, upierdliwą i wracającą niczym bumerang kontuzją ręki & totalnym przesileniu w pracy mogę jedynie smutno popatrywać na ukochany rower i śnić słodkie sny na jawie o jeżdżeniu na nim. Na dworze pogoda jest fantastyczna : ani za ciepło ani za zimno, po prostu w sam raz na włóczenie się na dwóch kółkach. Ale póki co naszły mnie przemyślenia : jak bardzo rower swoim ponownym pojawieniem się w moim życiu nagmatwał, zmieniając tok myślenia oraz wpływając na mój obecny styl życia. To przez niego odsunęłam wygodnicki zakup samochodu bo doszłam do wniosku, że o wiele fajniej i zdrowiej jest poruszać się na rowerze. Nie muszę chodzić na siłownię i martwić się zbędnymi kilogramami czy problemami z figurą. Żyję cały czas w ruchu, lubię być niezależna i samowystarczalna - tak więc rower pasuje do mnie jak ulał.To dzięki niemu niejednokrotnie bywam w dziwnych, śmiesznych a czasem desperackich sytuacjach które pewnie nigdy by mnie nie spotkały za szybą z wycieraczkami. Do tego na swojej rowerowej drodze poznałam masę ciekawych, pasjonujących ludzi, którzy wybrali podobny styl życia, bywam w miejscach których do tej pory nie znałam (będąc 100% mieszczuchem zaczęłam wreszcie częściej bywać na łonie natury i dostrzegać na nowo piękno przyrody ) Spędzam jeszcze więcej czasu na świeżym powietrzu i uwielbiam to ! ...... jejku jak bardzo nie mogę doczekać się powrotu do pedałowania ! wstrętne i wredne kontuzje a kysz ! Podsumowując : I <3 my bike ! ps Na koniec, dobijając tym zapewne męską część forum dodam, że jak przystało na prawdziwą kobietę - estetkę - znalazłam wreszcie odpowiedni odcień koloru na jaki machnę moją antyczną ramę ! Howgh !
    5 punktów
  12. Polak to dziwny twór... Żeby coś od niego uzyskać, trzeba zażądać czegoś uzpełnie przeciwnego - wtedy nam na złość zrobi to czego chcemy. Wiele lat temu wprowadzono przepisy o obowiązku używania pasów bezpieczeństwa w samochodach. Podniósł się lament, że "ja w pasach jeździł nie będę, bo wariatem nie jestem"... Do dziś krążą "urban legend" jak to wszyscy się uratowali a zginął tylko ten który był przypięty pasami. Ja osobiście znam tylko jeden taki przypadek. Wszystkie inne wypadki na drodze pokazują, że pasy ratują życie. Ale do dziś, kilkanaście lat po wprowadzeniu tych przepisów, nadal niektórzy wolą mędrkować niż dostosować się do przepisów. Później wprowadzono obowiązek jazdy na światłach. Do dziś trolle na onecie czy wp przy każdej dyskusji o samochodach mędzą o zniesieniu obowiązku jazdy na światłach. Choć każdy dzień pokazuje, że to właśnie w słoneczne dni warto mieć światła włączone, zwłaszcza jak się jedzie szaroburym samochodzikiem. Mnie samemu kilkanaście razy w ciągu ostatnich 10 lat zdarzyło się nie zauważyć samochodu bez świateł. Nie chodzi o to że doszło do jakichkolwiek zdarzeń - po prostu uświadamiałem sobie że zauważyłem samochód znacznie później niż inne, oświetlone samochody. 20-30 lat temu może oświetlenie nie było ważne, bo jeździło samochodów kilkanaście razy mniej. Pamiętam lata '80 - po e40 koło mojego domu jeździły może 3-4 samochody na minutę. Dziś jeździ ich kilkadziesiąt na minutę. Jeżdżą też wielokrotnie szybciej. Kiedyś dominowały maluchy i polonezy, dla których 80km/h to już wchodzenie w nadprzestrzeń, gdzie lusterka odpadają ... Dziś mamy to co mamy i róbmy wszystko, by być widocznym na drodze (dotyczy to też pieszych i rowerzystów!) No i dochodzimy do kwestii kasków. Ja pierwszy rok przejechałem bez kasku. Kiedy kask założyłem? W drugim roku, kiedy przyspieszyłem i zacząłem jeździć po mieście (pierwszy rok praktycznie cały jeździłem po parku chorzowskim, lub innych leśnych kompleksach). W kwietniu autobus miejski zepchnął mnie z drogi. W maju jednego dnia miałem dwie sytuacje,gdzie mało brakowało a przeleciałbym przez maskę samochodów prowadzonych przez idiotów. Kiedy następnego dnia kolejny idiota wymusił na mnie pierwszeństwo na rondzie, postanowiłem kupić kask, ale do tego czasu jeździć więcej chodnikami. Parę dni później małe dziecko dosłownie wskoczyło mi pod koło. Miałem do wyboru - rozjechać szkraba albo się wywalić. Wywaliłem się, zaliczając lekko pobliski słupek. Skończyło się gdybanie - pojechałem do sklepu i kupiłem najdroższy kask jaki w tamtej chwili był na stanie. Po co jest kask? Po to, by chronić cię wtedy, kiedy sam już nie będziesz w stanie tego zrobić. Wielu przeciwników kasku powtarza że "jak będę upadał to się wybronię"... Otóż kask jest tak jak pasy w samochodzie - potrzebny wtedy, kiedy natura będzie silniejsza niż ty. Kiedy trzaśnie cię samochód i polecisz w powietrze, upadając z pewnością się połamiesz. Może wtedy nie będziesz już na tyle świadomy by chronić głowę. Kiedyś miałem szkolenie z pierwszej pomocy, prowadzone przez pielęgniarzy z pogotowia ratunkowego. Powiedzieli mądrą rzecz - "ofiara wypadku musi przeżyć. Jeśli połamie sobie, albo wy - reanimując ją - połamiecie jej żebra, to będzie to niewielka strata - chirurdzy sobie poradzą. Ale jeśli uszkodzeniu ulegnie czaszka, szanse na przeżycie spadają drastycznie. Chrońcie głowę i kark ofiary." Dało mi to do myślenia - podobnie jest na rowerze. Jeśli wlecę na maskę, drzewo czy upadnę na asfalt i się połamię, to 6-8 tygodni w gipsie załatwi sprawę. Jeśli roztrzaskam sobie czaszkę o asfalt przy prędkości 50km/h, nie będzie co ratować. Dlatego w ciągu ostatnich 2 lat tylko raz zdarzyło mi się przejechać bez kasku 20km ale to w lesie, z dala od samochodów a i tak czułem się jak goły.
    5 punktów
  13. Cytacik w tytule pasował mi wybitnie, a cytowane dzieło pochodzi z bloga kolegi adamsmaster - bowiem sytuacja podobna przed jaką przyszło mi stanąć została tam z pisarską finezją ujęta. Zaznaczam jednak że wpis niniejszy będzie zawierał zupełnie inny skład procentowy; 0% maratonów i żon, o wiele mniej błota (ale więcej kamieni) ale podobny procent wyścigiwywania się na rowerze! Bidon z myślami do wypisania już napuchł i począł roztaczać swąd nieznośny, zatem postaram się go tutaj ostrożnie opróżnić okadzając go mocnym dymem spalonej tarczy hamulcowej co by nie siać zbytniego zgorszenia. Ostatni wpis był o moim pierwszym zetknięciu z górskimi zjazdami. Że pomimo działającego amortyzatora wytrzęsło mnie solidnie i że podobało i tak dalej. Zajawka na lokalne trasy została a obraz Góry Żar dodawał otuchy duszy mej zniewieściałej. Znaczy się - zajawka na jedną lokalną trasę. Bowiem z żalem zawiadamiam iż toruńska Kanada przestała wywoływać we mnie jakieś specjalnie większe emocje. Hopy może i fajne ale maks 25 sekund zjazdu?... W porównaniu z 5 minutami w Żarze to jest żenada, a zasmakowałem w międzyczasie tras ponad 10-minutowych (dla kogoś nie w temacie to może nadal brzmieć debilnie, ale mowa tu o przelocie ze średnią prędkością 25-30 km/h po niezbyt gładkim terenie, z Vmax w okolicach 50 km/h)! Śmieszna prawidłowość daje się ostatnio zauważyć w moim życiu - prawie nic nie wydaję na rower, trochę więcej na ekwipunek a zdecydowanie najwięcej na wyjazdy. Prawdopodobnie gdybym miał dar lotto-widztwa wyglądałoby to inaczej, ale fakty są takie, jakie są. Nie stać mnie na upgrade pojazdu, bo ciągle czuję potrzebę zjeżdżania z wysokich pagórków, do których niełatwo dojechać Swój wkład mają tu moi koledzy po korbie, którzy jeżdżą co jakiś czas na zawody DH w ciekawe miejsca, odwiedzając przy okazji jeszcze inne ciekawe miejsca... no i jak mam z nimi nie jechać, jak góra woła, kusi, a koledzy wołają jedź majster! Na drugą w życiu rowerową wyprawę w góry pojechałem na początku sierpnia. Planowo miało być tak, że jedziemy głównie do Siennej na trasę DH z Czarnej Góry, a dla relaksu na jeden dzień wbijamy do miasteczka Kouty nad Desnou na gładsze traski. Ostatecznie wyszły 2 dni w Koutach i 1 na Czarnej Górze Głównie z powodu takiego, że po prostu Czesi mają lepszy bikepark od nas i nie ma co tu dyskutować... a pobocznym powodem było to, że Czarna Góra daje człowiekowi dość solidny wpieprz.. Byłem co prawda przygotowany psychicznie na konfrontację mojego zadka z kamieniami w kształcie mikrofalówek, ale to był mój pierwszy raz na prawdziwej trasie DH. W dodatku... A co, kur*a - najtrudniejszej w Polsce! Pierwsze razy mają to do siebie, że są pierwsze oraz to, że są to "razy" (czyli innymi słowy ciosy). Głównie bałem się o mój rower, który maszyną do DH/FR nie jest i raczej bez zmiany ramy nie będzie. W drugiej kolejności bałem się o to że po prostu zrobię sobie kuku. Niby mam kask, zbroję, ochraniacze i wykupione NW na 3 dni (serio), ale bez strachu się nie obyło. I JEP! Nie, nie był to odgłos łamanych kości, tylko odgłos pokonania ostatniego elementu trasy na Czarnej Górze Nie za pierwszym razem, nie bez zatrzymywania się 3 razy, nie bez zaciskania kurczowo zwieraczy - ale się udało. 5 czy 6 zjazdów zrobione, rower ani jeździec nie zepsuty - dzień uznany za udany Kolejne 2 dni spędziliśmy w Koutach, gdzie (cytuję) wyjeździliśmy się jak świnie. Łącząc różne trasy w najdłuższy możliwy odcinek, dało się zjeżdżać bite 12 minut (koledzy na bujanych rowerach zrobiliby to w 9-10 min). Pomimo względnie gładkiej trasy łapska i tak trochę cierpły, ale już się nauczyłem hamować jak należy i już nie było tego efektu żeliwnych dłoni. Inna rzecz z której jestem dumny to zniwelowanie kurczowo zaciskających się zwieraczy gdy rower zaczyna pędzić powyżej powiedzmy 40 km/h. Niestety nie mogę tego faktu naukowo udokumentować, ale mniej dociekliwym powinno wystarczyć przewinięcie powyższego filmu do 4:40. Ubocznym skutkiem takiej zabawy była awaria amortyzatora, odbierająca mi sporo radości z jazdy, ale cóż. Emocji nie było końca, ale przecież to był wyjazd tylko rozrywkowy. Treningowy. Bo wszyscy we wsi dawno wiedzieli że będzie we wrześniu piąty puchar Polski na Czarnej Górze. Wyścigi, a ja wyścigów nie lubię. Jednak moi koledzy mieli na ten temat inne zdanie. Odpowiadałem im że no, zobaczę, może wystartuję w hardtailu... a tak naprawdę myślałem sobie h*ja w d*pie, chyba Was pos*ało, ja mam się ścigać w DH, tja. Aż tu nagle... Tak się szczęśliwie złożyło że zaledwie 70 km od Torunia miały się odbyć małe zawody w zjeździe. Górka o nazwie Grabina w gminie Koronowo wydała mi się ciekawą opcją. Co prawda nigdy tam nie byłem, ale z relacji innych dało się wywnioskować że trasa jest szybsza niż nasza toruńska Skarpa, ale łatwiejsza. W dodatku impreza bez wpisowego! Rach, ciach, decyzja podjęta - jedziemy na zawody! Puchar Burmistrza Koronowa okazał się być świetnie zorganizowanym wydarzeniem kulturalnym. Świetnie przygotowana trasa, niezłe nagrody oraz... darmowy posiłek dla zawodników w postaci 2 sztuk kiełbasy z grilla Ściganie się okazało się być dobrym dodatkiem do zjeżdżania. Po pierwszym z dwóch przejazdów dało się sprawdzić czasy i klasyfikację przez internet, co dało mi motywacyjnego kopa - udało mi się ścignąć grupkę osób na fullach W dodatku przy moim nazwisku na pełnej liście zawodników widniała jedynka w kolumnie "miejsce w kategorii". Byłem pierwszy?! Nie no to musi być jakiś błąd chyba... Przy drugim starcie coś już mi nie grało, a na koniec wszystko okazało się jasne... W kategorii Hobby Hardtail zajmowałem dumne pierwsze miejsce... jako jedyny jej reprezentant No cóż, ścigałem się jak mogłem, czas może nie był mistrzowski ale co poradzić? Nieco zmieszany odebrałem swój puchar i nagrodę - w taki oto sposób straciłem swoje ściganckie dziewictwo pierwszy raz. A drugi raz był na Pucharze Polski Sumiennie trenowałem na toruńskiej Skarpie różne odmiany telepania po kamieniach i belkach, co w połączeniu z mocą trofeum z Koronowa dało mi swego rodzaju pewność siebie. Nie, nie taką pewność "mogę wygrać" tylko raczej "nie umrę". Wpisowe - 100 zł - było dość przerażające, ale jeśli liczyć to jako dwudniowy karnet na wyciąg (2x45 zł) plus możliwość sprawdzenia się w wyścigu, to całkiem miało sens. Uzbieranie sumy na ten wyjazd nie szło mi najlepiej i w zasadzie się nie udało. Nadal wiszę kolegom trochę geldu. Ale udało mi się stracić dziewictwo po raz drugi, tym razem już na poważnie, w imprezie na skalę kraju. Może dopowiem trochę jak to rozplanowaliśmy; dzień 1 - Kouty, dzień 2 - Czarna na luzie, dzień 3 - oficjalne treningi, dzień 4 - właściwe eliminacje. W mojej kategorii było jedynie ośmiu śmiałków, co z jednej strony dawało statystycznie dość wysoką szansę na podium, a z drugiej perspektywa ścigania się z mistrzami Polski sugerowała mi miejsce nr 8. Ostatecznie udało mi się przepchnąć na miejsce 6! Z ciekawostek - pierwszy przejazd jechałem razem z juniorami na fullach (ktoś coś namieszał i dostałem zły numerek). Przez to kolega jadący za mną miał kijowy czas, bo mimo 30s przerw między startującymi i tak musiał mnie jakoś wyprzedzić. Na szczęście odbyło się bez wyzwisk Ciekawostką nr 2 jest to, że rower spadł mi z wyciągu Chwała Bogu że upadł w takie miejsce i taki sposób, że skończyło się tylko na zgiętej tarczy. Koniec końców wyścigi się udały, obyło się bez gleby a rower wytrzymał. Wytrzęsło mnie wybitnie, technika się poprawiła i ręce jakby już prawie nie bolały. Nawet udało się rozluźnić pewne kurczowo zaciskające się mięśnie okrężne. Chyba dobrze jak na podwójne rozdziewiczenie That's all folks!
    4 punkty
  14. Podlaski sprint, jesień 2014 Pomysł wypadu na Podlasie zrodził się przy okazji weekendowego wypadu rowerowej grupy TTX. Ich celem było zwiedzanie Białegostoku i okolic. Ja postanowiłem ów wypad nieco rozszerzyć. Moje plany były nie sprecyzowane. A oto co z tego wynikło. Dzień 1 ... dojazd. Trasa...Małkinia - Zaręby kościelne - Wysokie Mazowieckie Do Małkini dojeżdżam pociągiem. Szybka przekąska w lokalnym barze i startuję na żółtą drogę. Jest mało ciekawie więc odbijam na lokalne drogi. Ruch zdecydowanie słabnie ale widoki wcale się nie poprawiają mimo, że teren zaczął nieznacznie falować. Okolica jest nastawiona na produkcję bydła więc większości to same łąki. Tylko raz udało mi się zawiesić oko na kwitnącym rzepaku. Planowałem dojechać aż pod Narew ale krótki jesienny dzień sprawił, że tuż za Wysokim Mazowieckim słońce w bardzo szybkim tempie chowało się za horyzont. Byłem na łąkach więc groziła mi poranna rosa. Chcąc uniknąć pakowania mokrego namiotu schroniłem się do małego składziku na tyczki. Tyczki od pomidorów na niekończącej się łące? Dziwne. Pomachałem trochę siekierką i mogłem walnąć się do wyra. Dzień 2... jazda dookoła własnego cienia. Trasa... Wysokie Mazowieckie - Białystok - Święta Woda - Czarna Białostocka - Supraśl Temperatura w chatce szybko osiągnęła temperaturę jaka była na zewnątrz ale przynajmniej wszystko było suche zwłaszcza, że o poranku lekko siąpiło. Rezygnuję z jazdy w deszczu aż do samego Białegostoku i posiłkuję się koleją. W Białymstoku było nie wiele lepiej. Na rynku szukam czynnego baru mlecznego i zajadam olbrzymią jajecznicę. Po posiłku snuję się białostockich uliczkach i grubo przed czasem zajeżdżam na stacje po resztę ekipy. Pojawia się słońce i zaczyna od razu przypiekać jak w lecie. Ponownie zajeżdżam na rynek, który w porannym słońcu zdecydowanie lepiej się prezentuje niż podczas deszczu. Trochę zwiedzania. Tu mamy Pałac Branickich. Z Białegostoku przewodnik-organizator prowadzi po DDRach wzdłuż głównych arterii wylotowych miasta. Koszmar! Próbuje negocjować nad zmianą trasy na jakąś bardziej lokalną ale pozostał niewzruszony. Dojeżdżamy planowo do Świętej Wody. A póżniej kręcimy się w kółko lokalnymi szutrowymi drogami. Czarna Wieś Kościelna. Zajeżdżamy z wizytą do kowala, który już dawno przerzucił się z kowalstwa użytkowego na kowalstwo artystyczne. Starzec z długą siwą brodą okazał się rubasznym gadułą więc płeć piękna była lekko zażenowana. Nad lokalnym zalewem koło Czarnej Białostockiej. Ciekawostką jest fakt, że swego rodzaju estrada znajduje się na wielkim molo na dość dużej części jeziora. W planie była także wizyta do łyżkarza ale zmotoryzowani nas ubiegli. Alternatywą był rajd po lokalnych kościołkach. W trakcie szybkiego zmierzania na obrado-kolację w Supraślu udało mi się jeszcze uchwycić ostatnie chwilę zachodzącego słońca. Po posiłku grupa ląduje pod dachem a ja obieram kurs na lokalne pole namiotowe. Tuż po wyjechaniu z miasta od razu błogosławię moje super mocne oświetlenie przednie. Bez najmniejszego trudu poruszam się po leśnych drogach odnajdując szeroką polankę. Czekam kilkanaście minut aż okolicznych krzaków wyjadą dymanko-samochodziki i rozbijam się. Dzień 3 ... w poszukiwaniu przestrzeni. Trasa ... Supraśl - Surażkowo- Kopna Góra - Szudziałowo - Krynki - Studzianka Noc była chłodna ale mój zimowy śpiwór sprawował się wyśmienicie. Poranek oczywiście przywitał mnie gęstą mgłą i wielką rosą. W oczekiwaniu na pierwsze promienie słońca zrobiłem sobie w klapeczkach pieszy tour po okolicy. Oglądam cudny wschód słońca nad Supraślą. Po śniadanku, pieczona kiełbasa z ogniska, zebrałem się ruszyłem na objazd Supraśla. Ekipa jakiś czas temu pojechała więc ja udałem się swoją drogą po okolicznych lasach. Kręte drogi i kopne piachy nie dawały najmniejszej satysfakcji z jazdy. Surażkowo. Dojechałem do wsi zabitej dechami...dosłownie. Tuż za nią otworzył się widok na bagienny rezerwat przyrody. ..i dopływ Supraśli. Koło Arboretum w Kopnej Górze spotykam oto taki dziwny znak. Strach się bać??? Spotykam ekipę, witam się i zarazem się z nią żegnam. Jazda szlakiem, którym właśnie przejechałem nie bardzo mnie interesuje. Dalej jadę lokalną nitką asfaltową. Koło niej spotykam polującego w ściernisku lisa. Wierzchlesie. Po wyjechaniu na szutry można było się wreszcie rozpędzić a teren zaczynał lekko falować. Otworzył się surowy jesienny wiejski krajobraz. Dojeżdżam do miejscowości Krynki. Jedyna knajpa była zarezerwowana więc głód zaspokoiłem nieśmiertelnym kebabem. Trochę zwiedzania i dalej w trasę. Planowałem jechać asfaltem do Bohonik ale pomyliłem trasę i wylądowałem na szerokich szutrach prowadzących obrzeżami Puszczy Knyszyńskiej. I dobrze bo ruch na nich był praktycznie żaden. . Dojeżdżam do wątpliwej atrakcji. Od razu klimat zaczął się psuć. . Popsuła się także jakość dróg. Na godzinę przed zmierzchem spostrzegam ambonkę. Okna, drzwi i ławeczka! Super! Takiej okazji nie mogłem przepuścić. . Rozgaszczam się na noc. . Dzień 4 ...samotność sakwiarza. Trasa... Gródek - Jałówka - Siemianówka - Narewka - Białowieża O świcie, standard...Pojawiają się mgły. Silne promienie słońca szybko je jednak rozpraszają i mogę cieszyć się kolorami jesieni. . Humor wyraźnie mi się poprawił tak samo jak poprawiła się nawierzchnia drogi. Mijam drogę Białystok-Bobrowniki i ponownie ląduję na lokalnych asfaltach prowadzących do mieściny o nazwie Gródek. . Chyba tylko na Podlasiu można spotkać taką symbiozę chrześcijaństwa i prawosławia. Zjeżdżam z asfaltu i kieruję w okolicy wsi Straszewo na szlak pieszy. Prowadzi niesamowicie prostym i malowniczym duktem leśnym. I znowu czuję ogrom przestrzeni mimo iż cały czas jestem w lesie. . Lokalne nadleśnictwo dba o dziką zwierzynę. . Dojeżdżam do kolejnej wsi. Znajduję pozostałą starą drogę brukową. Jadę nią wzdłuż starych zabudowań. . Zaskoczyła mnie ogrom przestrzeni jaka znajdowała się po za nikłym drewnianym płotkiem . Trochę kluczenia po polach i ponownie jestem na szerokich leśnych szutrach prowadzących do Jałówki. . Po drodze jeszcze odbijam zobaczyć kolejną zabytkową cerkiew. W Jałówce zatrzymuje mnie Straż Graniczna. Kilka szybkich pytań o pobyt, trasę i noclegi. Udzielam ogólnikowych odpowiedzi. W zamian jednak otrzymuję szczegółową informację jak trafić do ruinek w Jałówce. Pojechałem tam. Wycofując się z Jałówki tuż przy samym rynku wpadam na piękną zabytkową cerkiew. . Kiedyś w Jałówce był hotelik w którym można było się posilić. Niestety po nim pozostały tylko wspomnienia. Najbliższa knajpa była w Michałowie oddalonej wiele km. Chwila zastanowienia. Nie! Nie po drodze. Wyjmuję maszynkę i na tarasie przy remizie robię sobie obiad ze słoiczka. Posilony jadę w kierunku zalewu Siemianówka. . Na drodze napotykam wygrzewającego się padalca. Mam nadzieję, że nie podzieli losu kilku innych, które zginęły pod kołami z rzadka jeżdżących samochodów. Po drodze oglądam tradycyjne wiejskie drewniane chałupy, które powoli są zastępowane przez murowane klocki. Przez łąki dojeżdżam do zalewu. Zastanawiam się czy go objechać i czy pokonać groblą? Dookoła już raz jechałem więc pora na jazdę groblą. . Dojeżdżam do linii kolejowej i spotykam wolno sunący skład towarowy na Białoruś. Pomiędzy torowiskiem położonym na wysokim nasypie a brzegiem zalewu biegnie droga gruntowa. Mogłaby być to malownicza trasa ale spotykam wiele śladów bytności po tubylcach. Przy każdym ognisku walały się puszki, butelki i wszelki niepotrzebny sprzęt wędkarski. MASAKRA! Świadomość ekologiczna tubylców nie bardzo różni się od ludów Afryki. Tuż koło mostu spotykam kolejną straż graniczną. Tradycyjne pytania, tradycyjne odpowiedzi i ... troska pograniczników. Miałem się spodziewać zimnych nocy. Ha, ha...Te noce już miałem za sobą. Wjeżdżam na most i .... . .... jestem w kolejnej krainie. Krainie żubra. . Do Narewki dojeżdżam po mało uczęszczanych asfaltach. Robię szybkie zakupy w lokalnym markecie i ponownie jestem na szerokich szutrach. Tym razem jestem w Puszczy Białowieskiej. Zbliża się powoli zmierzch więc zaczynam się rozglądać za jakimś miejscem noclegowym. Nie widzę ani ambonki ani fajnej polanki. Nagle tuż obok drogi wyłania się miejsce postoju z wielka wypasionym domkiem. Jest to raczej wiata bo nie posiadała drzwi. . Rzut oka do środka i widzę, że będzie to mój hotelik na tę noc. Na belkach stropowych układam porozrzucane deski i mam piękne legowisko. . W obawie przed zwierzyną wszelkie jadło także ląduje na górze. Tymczasem tuż po zapadnięciu zmroku nadjeżdża samochód, wyłania się para kieruje swe kroki na bzykanko. Szybko robię rumor. Odnoszę sukces. Kobiecina w popłochu krzyczy, że to jakiś zwierz grasuje i czym prędzej umyka do autka. Koleś nieco sie waha ale też daje nura do swojej bryki. Mam chatkę tylko dla siebie. Dzień 5 ...o krok od sąsiada. Trasa ... Białowieża - Topiło - Wygon - Policzna Noc była zadziwiająco spokojna. Żaden zwierz nie zakłócił mi spokoju. Dojeżdżam do Białowieży. Na granicy miasteczka dostrzegam skansen więc kieruję swoje kroki do środka. . Następnie kieruję się na objazd miasteczka w tym zabytkowej stacji w której to ulokowała się ekskluzywna restauracja. Właścicielowi było mało więc otworzył hotel...hotel urządzony w zabytkowych wagonach. Każdy wagon do osobny pokój o naprawdę wysokich standardach. Jem wczesny obiad, ale w innej, lokalnej restauracji i ponownie zagłębiam się w las. Kieruję się nadal na południe. . Puszcza Białowieska to rezerwat lasów naturalnych więc wszelkie bagienka to norma. Gdyby nie grobla to bardzo ciężko byłoby się po tych lasach przemieszczać. Wzdłuż torów pozostałych po kolejce wąskotorowej dojeżdżam do wsi Topiło. Ponownie jestem na szlaku ale coś mnie tchnęło i zjeżdżam ze szlaku prosto ku najbardziej odległej wsi wciśniętej tuż pod granicą Białoruską. Jestem we wsi Wygon. Tu niespodzianka ...napotykam na wielką osobliwość galerię leśną. Tuż za Wygonem jest kolejna zapomniana wieś ...Nikiforszczyzna. Mijam ją i jestem w kolejnej wsi o 5-6 osadach. Cudownie! Jeżdżąc tak wzdłuż granicy odkrywam wiele takich zapomnianych wsi oraz wiele ciekawych dróg. Tuż przez zachodem słońca rozglądam się za noclegiem. Spostrzegam daleko pod lasem ambonę. Podążam do niej nieco dookoła po wyjeżdżonej łące gdy wtem pod lasem dostrzegam kolejną ambonkę. Jest ona świeżo postawiona z widoczną jeszcze wiechą. Oczywiście tej nocy jest to moje lokum. Zbieram nieco chrustu i długo siedzę przy ognisku posilając się kiełbasą i sącząc złocisty napój. Dzień 6 http://www.forumrowerowe.org/blog/333/entry-950-podlaski-sprint-dzien-6/
    4 punkty
  15. Witam wszystkich, Niby obiecywałem ostatnio, że następny (czyli ten) wpis będzie o jakiś wycieczkach, które miały nastąpić ale wpisu nie będzie. Z trzech powodów. Pierwszy powód, to brak czasu na wyjazdy - może zabrzmi to dziwnie, ale czasem udaje mi się pracować, ostatnio jakby częściej. Drugi to pogoda, która uwzięła się chyba na mnie i za każdym razem jak już sobie zaplanuję i jak wszystko jest przygotowane, to leje jakby się wściekło. A że wścieka się często, to w lesie jest bajoro do kwadratu, a że ja jestem wygodny i nie lubię się uwalić jak świnia (to znaczy lubię, ale nie jak dzika świnia, tylko taka zwykła, z chlewa) to po prostu nie jeżdżę. Trzeci powód to szacunek dla Waszego czasu - nie będę Wam pisał elaboratów o godzinnej wycieczce na najbliższą górkę (akurat wtedy kiedy się nie wściekało, ale nie było czasu na więcej), bo takie wycieczki to się kończą tak szybko, że nawet nie zdążę wyjąć aparatu, a już w domu jestem . Poza tym w moim rowerowym życiu dzieje się wiele innych fajnych wydarzeń. A więc... ... postanowiłem poczekać. Moja żona mogła się zarzekać, że rower to jest to co jest jej do życia potrzebne i niezbędne, ale o 174 parach butów, 265 nowych ubraniach słyszałem to samo. W końcu kobieta zmienną jest a jej zmienność jej niemierzalna . Tak na marginesie to moja ukochana pierwsza żona, zarzeka się, że ona w ogóle szmat nie kupuje, ale jak podsumowałem roczne wydatki na ciuchy, to wyszło, hmm, kurde to wyszło, że co roku nowa Reba i to tak bez bólu. Ale wróćmy do zmienności. Moje czekanie trwało 3 dni kiedy znowu wzięła mój rower i pojechała i znowu wróciła zgrzana i szczęśliwa. Ale o rowerze już nie przebąkuje. Czyli jednak wyszło, że chwilowe albo gach, ale nie. Mężu, oznajmiła, potrzebuję rower. Potrzebuję mieć swoje dwa pedały abym mogła na nich śmigać i uciekać przed zbójcami którzy na cnotę mą czaić się mają w zwyczaju. Idź proszę do sklepu i poszukaj dla mnie czegoś co spełni moje wymagania. Więc ja już mimo wszystko szczęśliwy, że nie gach postanowiłem ruszyć na poszukiwania. Na początek, bo ja leniwiec jestem, alledrogo. Szukam i szukam i niby nawet coś znalazłem, ale najlepiej to wiadomo, dotknąć, przymierzyć i wtedy kupić. Wiedząc, że, jak to mówi tytuł pewnego filmu, baby są jednak jakieś inne padło na to, że rower ma być z damską konfiguracją. Postanowiłem owego poszukać u lokalesów w sklepie. Lokalesi powitali, wysłuchali i zaczęli pokazywać różne takie rowery, zachwalając ich niesamowitość i piękno i w ogóle tłumacząc, że u innych lokalesów to co najwyżej można taczki kupić i to tylko ogrodowe. Ale lokalesi mojej czujności nie uśpili i nie udało im się wyciągnąć mojego portfela. A wszystko przez to, że zrobiło mi się wtedy żal kobiet. Bo producenci rowerów traktują je naprawdę zło tego świata (a może i słusznie). Ich oferta sprowadza się do dwóch możliwości. Albo kobieto jesteś typową kobietą więc mamy dla Ciebie typowe wozidło po bułki do sklepu bez specjalnych możliwości rozwoju tegoż wozidła (np. brak na ramie i amorze możliwości montażu hamulców tarczowych) albo jesteś kobieto Mają Włoszczowską i owszem mamy dla Ciebie rower, ale zapłać za niego tyle, że przez najbliższe pięć lat wyprzedaż w szmateksie jedna rzecz za 1 zł będzie dla Ciebie za droga. Nie wiem skąd taka polityka - pewnie producenci rowerów też oglądali ten film na tytuł którego ja się powołałem i wzięli sobie ów tytuł do serca. W każdym razie od lokalesów wróciłem na tarczy. Żona moja rzekła do mnie: mężu nie musi być nowy rower i nie musi być damski, wszak Twoja Kona jest całkiem wygodna i już się przyzwyczaiłam i jeździ się bardzo miło i zajmij się Młodą bo ja idę na rower. Szukam na alledrogo używanych i nawet znalazłem. I tutaj popełniłem błąd. Bo zapytałem się Was moi współforumowicze czy warto go kupić, to nie dość, że nikt mi nie odpowiedział, to jeszcze zostałem tak przelicytowany, że następne trzy dni nic nie jadłem i reagowałem krzykiem na dzwonek od drzwi. Gdy już doszedłem do siebie, to nagle mnie olśniło. Przecież z racji posiadania młodej Młodej nie ma możliwości żebyśmy razem gdzieś pojechali więc dzielenie się Koną jest całkowicie możliwe. Czyli mam czas na wybór roweru do marca 2015 roku. Uff, odetchnąłem, ale nie na długo. Mój brat, który postanowił zamieszkać pod Lublinem przyjechał do mnie i na kolanach przede mną łkał mniej więcej w ten sposób: bracie mój wspaniały. Ty co posiadasz dwa rowery, błagam Cię, pożycz mi swoją Konę abym i ja mógł doświadczyć obcowania z pedałami, gdy wrócę z pracy i smucę się bom samotny i źle mi tam na obcej ziemi. A Kona Twoja będzie dla mnie jak żona rodzona. Będę o nią dbał i będę ujeżdżał tak często jak tylko będę mógł. Szkoda mi się chłopaka zrobiło więc stwierdziłem, że dam mu ów rower. I dałem choć w tym samym momencie uświadomiłem sobie, że z marca 2015 zrobił się lipiec 2014. A w portfelu pustka. Trzeba coś koniecznie wymyślić i to na szybko. Wieczorem w ostatnią niedzielę, pojechałem do mamy. Zrobiłem co miałem i poszedłem coś sprawdzić do garażu. Stoję pomiędzy tym co kiedyś, gdy ja rządziłem garażem, było bałaganem a teraz gdy rządzi moja mam jest rozpierduchą (jakby to powiedziała moja babcia, jeszcze tylko n@srać trzeba i będzie komplet) i szukam inspiracji. I nagle spojrzałem do góry. Nie wiem czy to przez ten tik którego się nabawiłem gdy żona mnie zaskoczyła swoją miłością do pedałowania czy też to ingerencja Najwyższego ale spojrzałem do góry. A tam po dachem na haku wisi sobie On. On, który kiedyś był własnością Dużego Kuby (jakieś 60 kilogramów temu). On kupiony przeze mnie za 50 zł bo mi było smutno że Duży Kuba rower na złom chce wyrzucić. On, który za rok będzie pełnoletni. On czyli Trek 800 Sport. Stary poczciwy Trek w złotym kolorze, na stalowej ramie. Brudny, uszkodzony, ale jest. Zdjąłem go z haka, trochę przetarłem z kurzu. Przegoniłem pająki, które niezbyt chętnie ale opuściły rower choć ostatni groził mi, że teraz przeniosą się do wnętrza auta. Mojego. Napompowałem koła i zawlokłem do siebie aby żonie pokazać i zapytać się czy możemy na tym coś dla niej zbudować. Żona przyszła, siadła na siodełku, objęła kierownicę w dłonie i... nie nie odjechała, bo rower nie ma łańcucha . Ale powiedziała, że pozycja może być (akurat ta pozycja jej pasuje, a jak jej ostatnio wieczorem zaproponowałem podobną to się popukała w głowę i z fochem poszła spać - i zrozum tu kobiety) i że jeżeli zamknę się w kwocie 400 zł to mogę jej ten rower przygotować. Więc chciałem wszystkim zakomunikować, że będę przywracał do życia Treka. Będą zdjęcia, będą pytania i mam nadzieję, że będzie zadowolenie mojej pierwszej żony, bo jak nie, to ona już wtedy na pewno znajdzie sobie gacha
    4 punkty
  16. Miało być o wycieczce, ale będzie niedługo. Wiecie jak to jest z żonami. Wyciągnąć taką na rower graniczy z cudem. A bo pogoda nie taka, a bo się źle czuje, a bo spodnie nie te, albo że serial, albo albo albo. I jeszcze jedno albo, a w ogóle to miałeś wynieść śmieci i się na ciebie obrażam i mam focha i mnie przeproś. Kto ma żonę ten wie, kto ma dziewczynę ten też pewnie wie. A kto nie ma ani żony ani dziewczyny to niech się cieszy rowerową wolnością . Więc moja żona była przez ostatnie kilka (naście) lat ze mną parę razy na rowerze, ale to nigdy nie było jakieś ambitne jeżdżenie, góra, dwa, trzy kilometry od domu. Aż tu nagle.... Kilka dni temu moja żona, po położeniu naszej córy spać (ta będzie jeździć na rowerze, już ja ją zmuszę) podchodzi do mnie i swoim najwspanialszym głosem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiła: "idę na rower". Z niedowierzania upuściłem książkę. Patrzę na zegarek 20:30, patrzę na żonę, zegarek, żona, zegarek, żona i pytam czy wszystko OK. Ona mówi, że tak i gdzie ona może się przejechać, żeby jej zbójcy nie napadli i cnoty nie zabrali (ha zbójcy, pierwszy byłem ) No to w tym swoim szoku, mówię jej że nie jedź na sosenki, bo tam na pewno są zbójcy, a w inne miejsca jedź bo tam są lampy i ścieżki rowerowe (jedna), a zbójcy mają jakąś alergię na światło i na pewno tam nie będą czaić się na Twoją cnotę (ani mój rower - bo moja żona roweru nie posiada, to znaczy posiada, ale został u rodziców i nadaje się tylko do sprzedania na złom). Więc pojechała. Będąc cały czas w szoku, zastanawiam się gdzie nastąpiła zmiana, cóż takiego się dokonało, albo czy przypadkiem nie ma gacha . Półtorej godziny później wpada do domu, zziajana, czerwona na twarzy (czyli może jednak gach) i oznajmia: "Mężu musisz mi kupić rower". Tym razem nie dałem po sobie poznać, że jestem w szoku, chyba dlatego, że siedziałem i wcześniej dla ostrożności odłożyłem książkę. Mówię jej ok, pogadamy o tym jutro. Dla ciekawych roweru szukam. Szok już powoli mijał, moja żona brała rower co chwilę, aż do wczorajszego dnia. Wracam 17:50 z pracy, piwko w ręku, kolega już czeka, zaraz Niemcy-Portugalia, a moja żona do mnie mówi w ten sposób: nakarmię córeczkę i muszę szybko pojechać do mamy, bo mnie potrzebuje. No dobra, jakoś pooglądam meczyk jedną ręką bawiąc Młodą, a drugą pijąc piwko. Dałem radę. Żona wróciła przed 20 czerwona, szczęśliwa i od razu wzięła Młodą do kąpania. Po 20:30 pytam się co jej mama chciała. A ona do mnie, robiąc te swoje maślane oczka, mówi, że mnie okłamała, bo ona się chciała przejechać na rowerze, bo ją to odpręża i relaksuje i dzięki temu czuje się bardzo dobrze. I że mam jej kupić rower, bo ona chce coraz więcej jeździć. W szoku jestem do tej pory. Nastąpiła niesamowicie pożądana ewolucja w stronę żony roweroholiczki, żony która nie stroni od pedałów . Jestem szczęśliwy i dumny z mojej połowicy. No chyba że ma gacha....
    4 punkty
  17. Po krótkiej przerwie, spowodowanej bólem mięśni ud, wróciłem do kręcenia. Zrobiłem sobie 2 dni odpoczynku, bo uda tak mnie nawalały, że musiałem przystopować. Giry mi urosły (po 3 tygodniach jeżdżenia!), wręcz napuchły, ledwo wciskałem się w spodnie. Przez moment czułem się niczym zielony Hulk. Dzisiaj, wsiadając na bicykl, wciąż czułem ból, lecz po przejechaniu 25 km ustał. Może nie jak ręką odjął, ale - gdyby posłużyć się 10-stopniową skalą ocen - z wyjściowych 10 punktów obecnie zostały 2, może 3. Zrobiłbym znacznie więcej kilometrów, ale musiałem podjechać do serwisu. Tak, tak, moich przygód ciąg dalszy. Po 3-krotnym złapaniu kapcia w tym samym kole, pora przyszła na złamany pedał oraz problem z łańcuchem. Pedał, jak to seryjny, tandetny, plastikowy pedał, nie wytrzymał naporu moich hulkowych supermięśni. Czułem pod stopami, że "pływa", więc przyjrzałem mu się bliżej. Bingo! Długo się nie zastanawiając, pognałem do sklepu, aby dokonać zakupu kompletu nowych, stalowych "nakręcaczy". Sporo się naczytałem, że z takimi cudeńkami jeździ się znacznie bardziej komfortowo, lecz żadnych różnic nie odczułem. No, może poza komfortem psychicznym - mam pewność, że nie strzelą w najmniej oczekiwanym momencie. Nowe sztuki są metalowe, a na rantach powleczone gumą. Stopa z nich nie zjeżdża, jestem zadowolony. Łańcuch również chciał mi spłatać figla. Mam tzw. wolnobieg, na wysokich przełożeniach łańcuch charakterystycznie "strzelał", tak jakby miał przeskoczyć na inny bieg, lecz nie przeskakiwał, a szarpnięcie co kilka obrotów było strasznie wkurzające. Do dyspozycji zostawały mi jedynie niskie biegi, które działały gładko, lecz taka jazda to nie jazda, a widok wyprzedzających mnie matek pchających wózki przysparzał o nerwicę (na blacie ok. 15 km/h). Facet w serwisie wskoczył na moją maszynę, przejechał się na niej 100 m i szybciutko zdiagnozował, że łańcuch jest suchy. Wyciągnął tajemniczy olejek, posmarował łańcuch, pogrzebał przy przerzutkach i... problem zniknął. Przy okazji przestrzegł mnie, że seryjny łańcuch jest za krótki i odradza mi stosowanie biegów 1-3 (Kross Hexagon V2, prawa manetka), bo może się to skończyć przykro dla mojej kieszeni. Wróciłem grzecznie do domu, po odczekaniu 2 godz. łańcuch przetarłem, zgodnie z zaleceniami, a o posiadaniu niskich biegów powoli zapominam. We dwoje raźniej Gdy kupiłem rower i zajawiłem się na kręcenie, do kupna takiej zabawki namawiałem kumpla. Biedaczysko złapał sporo sadła i podobnie jak ja zapomniał, że istnieje coś takiego jak kondycja. W miniony weekend kupił wreszcie cacko (ładny i solidny Rockrider), więc w niedzielę wybraliśmy się na wspólną przejażdżkę. Nawet nie przypuszczałem, że we dwoje jeździ się wprost proporcjonalnie przyjemniej, niż w pojedynkę. Kolejne kilometry trzaskały jak z bicza strzelił, zwiedzaliśmy rejony miasta, o istnieniu których zapomnieli już nawet urzędnicy, tj. dąbrowski park Zielona (polecam, świetny teren do jazdy) oraz tamę na Pogorii 4. Pogadaliśmy o życiu, co sił w płucach komentowaliśmy mijane dziunie, wymądrzaliśmy się na temat swoich rowerów, obgadaliśmy pół miasta etc. Normalnie gadka, jak regularnie przy wódce. Co mnie rozbawiło, to fakt, że kumpel nie mógł za mną nadążyć i co kilka chwil musiał mnie powstrzymywać, natomiast na podjazdach oglądał moje piękne poślady, a i tak z daleka. Nie to, że się przechwalam, lecz po 3 tygodniach regularnego jeżdżenia widzę na swoim przykładzie, że trening czyni mistrza. Mam nadzieję, że po bieżącym, pierwszym sezonie będę się czuł niczym młody bóg, a spodnie to będę kupował z lampasami;). Tak czy inaczej, wspólne jeżdżenie jest świetną rzeczą i mam nadzieję, że proza życia pozwoli nam na więcej takich wypadów. Niech no się tylko kolega Adam "rozjeździ", a będziemy wspólnie rzeźniczyć. Zresztą okazało się, że moja świetna, zwichrowana kumpela (hi there, Ewelina!) również popyla namiętnie na rowerze, aczkolwiek nieregularnie, niemniej pokonuje jednorazowo spore dystanse. No, ale jako że znam jej temperament i siłę do pewnych rzeczy, to się nie dziwię. Tak, tak, z nią również jestem umówiony na wspólne kręcenie. Oświecenie Jeżdżąc po osiedlu czuję na sobie wzrok moich rówieśników, którzy dogorywają na ławkach czy z pomocą grawitacji wypadają z pubów. Widzę dziewczęta, do których dawno, dawno temu startowałem, pchające wózki z pociechami. Widzę wreszcie blade brzuszyszka na balkonach, zgarbione sylwetki, ludzi włóczących nogami, żuli polujących pod monopolowym oraz młodzież, która nie wie, co ze sobą zrobić. Patrzę, patrzę i duma mnie rozpiera, że zdecydowałem się wsiąść na rower. Rzekłem.
    4 punkty
  18. Zmieniliśmy odrobinę zasady giełdy. Teraz trzeba mieć minimum 20 postów, aby opublikować ogłoszenie. Niestety nie jesteśmy w stanie wprowadzić ograniczenia czasowego, ale może chociaż to powstrzyma userów, którzy rejestrują się tylko po to, aby zamieścić info i ewentualnie zrobić jakiś przekręt.
    4 punkty
  19. Nareszcie mogę napisać kolejną Notatkę! Ostatni wpis był o byle czym, bo nie działo się zbyt wiele. Teraz natomiast się działo w ilości niezwykłej i potrzeba stukania w klawiaturę mierziła mnie już od dłuższego czasu. Ach, marcowe słoneczne dni! +10°C rano, +15°C po południu, gleba jeszcze nie do końca sucha - dla mnie idealne warunki do jazdy. Sezon frirajdowy trzeba było rozpocząć od konserwacji Toru, najbliższego memu sercu i mieszkaniu. Zgarnianie gałęzi, poprawianie rozmytych wybić, wyrównywanie kolein; mało wdzięczna praca, ale konieczna, jak się chce jeździć. Moim celem frirajdowym na ten okres było zjechanie (czy raczej spadnięcie?) z takiego oto dropka. Wszyscy mi wkoło mówili, że to bardzo łatwy element, ale ja się bałem go panicznie. Nie dość że decha, nic nie wybija w górę, do tego między drzewami, ledwo tam się moja kierownica mieści Olaboga! No i ta dziura! Kawałek lotu... Ech. Żeby dodać sobie otuchy, w ramach konserwacji Toru odrobinkę poszerzyłem i podwyższyłem lądowanie z tego dropa Przymierzałem się do niego chyba ze dwadzieścia razy, za każdym razem rezygnując, z mocnym postanowieniem "następnym razem jadę"... Ostatecznie... się udało, ale dlaczego - o tym potem! Konserwacja trasy zajęła może łącznie z 5 godzin, rozłożonych bez spiny w czasie. Jeździłem na luzie po dobrze znanych atrakcjach i w ogóle... ale do czasu! Otóż nastąpiła w moim życiu pewna zmiana, wręcz punkt zwrotny Wszystko przez to, że zmieniłem pracę! Uprzedzam pytania znajomych z okolicy - już tam nie pracuję Ale przez 2 tygodnie mojego życia byłem mechanikiem Shimano Service Center, jakkolwiek lansiarsko to brzmi Niestety, jako wątły absolwent geoinformacji, męczyłem się tam nieco. Nie bez znaczenia była również konieczność jedzenia odgrzewanych dań z mikrofalówki - męczące przygotowywanie sobie obiadów o 7 rano, by potem jeść wszystko wymieszane z pudełka walającego się wcześniej w plecaku Jak tu mieć siły na treningi? Były też inne powody, dla których odszedłem z tego dumnego stanowiska, ale nie będę tu o nich biadolił. Po co w ogóle o tym wszystkim mówię? Otóż drodzy państwo, w tym serwisie pracowało kilku szalenie ciekawych ludzi, dzięki którym w moim rowerowaniu coś się ruszyło. Ruszyło się przez te 2 tygodnie naprawdę sporo - nowi znajomi raczyli zaprosić mnie na wspólny wypad do Międzybrodzia Żywieckiego, a konkretniej - na Żar. Głównym celem wyjazdu był start w Diverse Downhill Contest. Z wiadomych względów ja nie brałem w nim udziału, ale miałem okazję "pomacać" z bliska jak taka impreza wygląda. Okazało się, że wygląda to wstrząsająco dobrze; takie (cytuję) Święto Rowerów. Z wrażeń ogólnych, przez te parę ładnych godzin spędzonych przez 3 kolejne dni na czubku spłaszczonej góry, wjeżdżając kolejką i zjeżdżając rowerem, odczułem nowe pokłady rowerowej zajawki Z wrażeń pobocznych, kompletnie nie bałem się kradzieży swojego roweru. Powód prozaiczny - wartość dowolnego roweru w promieniu 100 m od mojego wehikułu wystarczyłaby na zakup 3-5 sztuk sztywniaczków takich jak mój (foto z kolejki) Na szczęście braterska atmosfera rozwiewała moje wstydy o niedostatki sprzętowe. Dużo, dużo większy szok wzbudziły we mnie umiejętności ludków startujących w zawodach. Niektórzy po prostu tak zap***dalają po tych kamlotach, że to się w pale nie mieści. Tutaj wtrącę jedną rzecz - mówiłem że końcu przejechałem kanadowego dropa, wspomnianego w drugim akapicie. Zmotywował mnie do tego właśnie ten wyjazd. Trochę się bałem tego, co w tych górach zobaczę, przez co ćwiczyłem zjazdy nie tylko gładkim Torze "Kanada", ale też na toruńskiej "Skarpie". Jest tam parę szybkich ale i technicznych tras DH (zapraszam! ). Nie powiem, tamtejsze kamienie trochę mnie przygotowały na Żar... ale niezupełnie. Wiadomo, że na filmiku jutuba nie widać za wiele w stosunku do rzeczywistości. Przed wyjazdem do Międzybrodzia Żywieckiego obadałem trasę, jaką miałem zjeżdżać - żarski "A-Line". Trasa "DH" mogła być dla mnie zbyt dużym szokiem, poza tym nie chciałem zginąć A-Line był jedynym słusznym wyborem. Ale wracając - nawet na filmiku dobrze pokazującym przebieg trasy, faktycznej trudności nie widać WCALE. ( z prędkością podobną do mojej - czyli wolno). Tym bardziej jak filmik nakręcił ktoś, kto umie dobrze i szybko jeździć. Trasa okazała się być stroma, z trzema odcinkami bardzo stromymi i jednym odcinkiem jezusmaria-jak-stromo. Druga rzecz - kamienie. Całe mnóstwo kamieni. Kanciaste i wystające, czasem oprócz tego luźne (fota gładszego odcinka dobrego na postój). Dzięki Bogu miałem dobrze działające hamulce. Popuszczenie ich na moment powodowało nagłe przyspieszenie do prędkości przy której nie tyle jechałem, co walczyłem o utrzymanie się na rowerze. Konsekwencja - cierpnące dłonie, które na końcu trasy zachowywały się jak dwie żeliwne obejmy na kierownicę Trza było przez to zatrzymywać się czasem się na trasie, bywało nawet 2 razy w ciągu jednego, niespełna 5-minutowego zjazdu. Inna sprawa to stopy - brak tylnego zawieszenia w rowerze robi swoje na tych kamieniach. Co tu gadać - wytrzepało mnie solidnie Bardzo mi się podobało (Od razu uprzedzam kol. Rambolbambola, że w tym przypadku jednak wypada mieć w rowerze amortyzator; rozumiem że to trochę mało sadomaso, ale zdrowie i życie czasem są ważniejsze ). Po powrocie do noclegowni co wieczór grillowanie... Kiełbasa i piwo smakowały przypuszczalnie lepiej niż za komuny Opuszczając Międzybrodzie i myśląc o pokonanym A-Lajnie miałem w głowie wniosek, że wszelkie trasy na Nizinie Toruńskiej to za przeproszeniem jest ciepłe g**no. Tylko o dziwo nadal miałem ochotę na nich jeździć! I jeździłem! Trasy DH rodem z Torunia przestały robić na mnie jakieś duże wrażenie; nie że są łatwe, wywalam się na nich regularnie Ale mam już porównanie z górami, więc wszystko wydaje się łatwiejsze... Co ciekawe, zacząłem naprawdę lubić telepiące zjazdy po kamieniach i belkach (chociaż nadal uwielbiam gładkie, dirtowe hopy ). Tak czy inaczej wniosek jest jeden - górskie zjazdy uczą o wiele szybciej od ich nizinnych imitacji. Aktualnie jeżdżę równie często po gładkich trasach na Torze, jak i po dałnhilowych zboczach Skarpy. Ten drugi tor lubię też dlatego, że dzięki jego oficjalności i wielkości, często kręci się tam przynajmniej kilku zjazdowiczów. Śmiganie całą ekipą po ścieżkach, które sami pieczołowicie tworzymy - panie, to je dobre, kurde! Jako że pora już późna, kończyć wypada tę przydługą notatkę. Bidon z myślami jeszcze nie do końca opróżniony, ale zostawię to na następny raz. Może do tego czasu trochę skiśnie i nabierze bąbelków? ! ! !* *czy widzisz w tekście ukryte przesłanie? :> Z pozdrem i narą, oraz innymi młodzieżowymi słowami pożegnalnymi, djzatorze
    3 punkty
  20. Witajcie wszyscy, Od razu na wstępie przepraszam za tak długą przerwę w pisaniu. Cholera jasna jakoś mi się strasznie doba skróciła i na czymś trzeba było położyć lagę. Moja żona (dla przypomnienia ta pierwsza) dobitnie wskazywała mi dwa kółka stojące czasem w przedpokoju. Ja jej wskazałem na portfel, ona na łóżko to ja na komputer i tak już zostało. Dlatego nic nie pisałem ani też niespecjalnie dużo czytałem ale robiłem coś zupełnie innego - jeździłem. I jeżdżę dalej i jeździć będę. A zmian Ci przy tym. Zacznijmy od tego, że kupując swojego Cube'a prawie na kolanach obiecywałem, że przez 24 miesiące od zakupu nie dołożę grosza do roweru (poza normalną wymianą części). Starałem się wytrwać w moim postanowieniu i prawie mi się udało. Prawie, brakło pół roku. W lutym tego roku wyłożyłem 2k na zmianę czegoś co było sprawne. Rower dostał nowy amor, nowe hamulce i całą masę różnych pierdół które wydawały się być niezbędne. O zmianach w rowerze jeszcze napiszę, coś na zasadzie krótkiego testu. Żona mnie mało nie wyrzuciła z domu, ale ja od razu mówię, to nie moja wina. Bo to nie moja wina, że ktoś mi dał do ręki ulotkę z kredytem autentycznie 0%. Grzech nie wziąć. Teraz spłacam, ale faktycznie jest 0. Do tego powiedziałem szanownej małżowinie, że Młoda już nie jest młoda i że dadzą sobie radę jak tatuś raz w czas (czyli co dwa dni plus zawody) wyskoczy i pokręci sobie z piętnaście minut (3 godziny i 15 minut ). Stąd w tym sezonie zaliczam na poważnie Cyklokarpaty. Nawet do drużyny należę i ubranie dostałem. Oj co to się do tej pory nie działo na CK. A przede mną jeszcze 3 starty. Będzie i o tym. A na razie to zbieram się powoli w spanie. Harnaś się skończył, drugiego pod kapslem nie dali, a wysypiać się trzeba bo CK Dukla w niedzielę, a w Dukli byłem rok temu i wiem, że tam trasa to się "w tańcu nie pie@^li". Będą następne wpisy na pewno częściej niż raz na pół roku. Do poczytania. PS. Jak ktoś zacznie w komentarzach po mnie cisnąć, że piję Harnasia to od razu wyjaśniam. Miałem się ochotę dziś lekko dziabnąć za nieduże pieniądze. Stwierdziłem, dziś jest mój dzień, trzy piwa będą, za pierwsze płacę, pozostałe dostaję z kapsla. Inwestuję tylko 1,99 - musi się udać. No to się udało - wypić jedno - król gór okazał się być sknerą i dał komuś innego mojego kolejnego browara. Normalnie świnia a nie król
    3 punkty
  21. Wypadałoby dokończyć słowotok z poprzedniej notatki, bo mimo wielu zużytych liter nadal uwierają mnie kolejne. Wiadomo już jak to się stało, że mi się zachciało szaleństw na rowerze. Opowieść utknęła na narodzinach chwalebnej idei wykorzystania odkrytego toru freeride do nauki tejże dyscypliny oraz chęciach odbudowy dawnej świetności tego miejsca. Oto, co los przyniósł. Z kolegą z roku wpadaliśmy na leśną miejscówkę raz w tygodniu. Trochę żeby pozwiedzać, pojeździć, ale też coś naprawić. Skonstruowałem sobie nawet saperkę do tego celu; złamany trzonek od jednego szpadla, złamane ostrze drugiego, godzinka roboty i jest. Kolega sprawił sobie małą, składaną saperkę. Nie będę przynudzał o odgarnianiu liści i naprawianiu osunięć na trasie. W zasadzie nic wielkiego nie zdziałaliśmy: dwie małe hopki, jedna wyprofilowana banda, dwa załatane mostki (w tym ten, co mnie niegdyś przerażał i od szmat przezywał). Jakoś ten nasz zapał przycichł, za co można winić fakt, że nasze przedsięwzięcie składało się z: - 2 rowerów, - 2 kolarzy, - 1 kasku, - 2 słabych saperek. Do czasu. Pewnego czwartku, na torze zastał nas pewien specyficzny człowiek. Wyziomalowany ziomal z tych bardziej ziomalskich. Tak ze 30 lat, na beemiksie. Nie będę zdradzał szczegółów, ale rozmowa z tym człowiekiem podlała w duszy mej zniewieściałej zasadzone wcześniej ziarno frirajdu. Wyziomalowany ziomal użył w tej rozmowie pewnego słowa. Ja wiem, że szanownej braci Forumowej kojarzy się ono głównie z hiphopowcami z gimnazjum (mnie również), ale to co się pod nim kryje, ma cholernie istotne znaczenie. Zajawka. Czyli, inspiracja, pasja, motywacja... co tam jeszcze. Ale to nie do końca to samo co te trzy słowa; inspirować to się może poeta ładnymi cyckami, pasja to może być zbieranie znaczków, motywacja to jest 200 zł do ręki. A zajawka - mózg wywija na lewą stronę, leje miód na serce i daje kopa w dolną część pleców krzycząc "jeszcze tu stoisz?!". Z natury jestem stoikiem, mój śmiech polega zwykle na szybszym wypuszczeniu powietrza nosem, a smutek polega na wypowiedzeniu zaklęcia k...a mać. A tu proszę, zajawka. Rok akademicki, jako że to już piąty, skończył się szybko i spotkania torojezdne i torobudowlańcze przestały się odbywać. Ziarno jednak kiełkowało i usilnie chciałem kontynuować dzieło. Skrobnałęm więc post na lokalnym forum rowerowych szaleńców, ale nie było odpowiedzi. Czas mijał, a ja zbroiłem się - zmieniłem ramę, kupiłem kask fullface, do tego dokonałem kilku pomniejszych usprawnień roweru. Tak oto mój krosiarski Accent stał się eNeSem z aspiracjami frirajdowymi. Wtem pewnego dnia... Mój post na forum zyskał odpowiedź. Okazało się, że nie tylko mnie zależy na odratowaniu zapuszczonej "Kanady". Byłem wtedy już poza Toruniem, ale gdy zaczął się wrzesień, wystrzeliłem tam natychmiast. Mam teraz pewne pojęcie, jak może się czuć uczestnik randki w ciemno... Otóż któregoś dnia na tor wyjechałem spotkawszy w umówionym miejscu autora odpowiedzi na mój post. Człowiek ów okazał się sporo młodszy ode mnie wiekiem, ale sporo starszy techniką jazdy. Od tamtej pory, jeździmy sobie przynajmniej raz w tygodniu na Tor i budujemy. Ekipa czasami powiększa się o dodatkowego osobnika, a wtedy nasza firma liczy: - 3 rowery, - 3 kolarzy, - 3 kaski, 2 pary ochraniaczy (jedne moje!), - 2 szpadle, saperkę, grabki, toporek, wiadro. Moją ubogą saperkę zastąpił high-endowy szpadel, podobny jak ten na wyposażeniu nowego wspólnika. Ciekawym zjawiskiem są narzędzia "tamtejsze", które są tam ukryte od dawien dawna. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie są. Obecnie większość tras na "Kanadzie" jest w stanie dobrym a kilka nawet w bardzo dobrym. Niestety, są też trasy w stanie rozkładu i wiejące nudą. Brakuje też gdzieniegdzie sensownego połączenia odcinków w dłuższą linię przejazdu. Tak, jest już całkiem gdzie pojeździć, a zajawka wisi w powietrzu nad wyraz często; głownie za sprawą frirajdowego mego wspólnika. Młodzian ów z gracją oblatuje najbardziej hardkorowe atrakcje jako pierwszy. Staram się zbytnio nie odstawać, ale dusza moje zniewieściała częstokroć musi ze zdrowym rozsądkiem negocjować warunki przejazdu (o tym będzie w następnej notatce). Naprawdę, czyste pokonanie wysokiej hopy dostarcza niezapomnianych wrażeń, polecam gorąco! Tak doszło do pierwszych ekstremalnych zjazdów mojej osoby. Zaskakujący jest postęp, jaki może się dokonać w ciągu paru godzin, ba! Minut! Większość problemów z trudnymi przejazdami oraz wysokimi i dalekimi skokami bierze się z wewnątrz głowy. Protip: czytelniku, jeżeli usłyszysz kiedyś, gdy jakiś jeździec FR/DH/DJ wydaje z siebie krótkie stęknięcie, oznacza to, że w myślach właśnie odmówił zdrowaśmaryjo albo wypowiedział stosowną do sytuacji wiązankę przekleństw. Tak jest, chodzi o to by przekraczać granice, ale towarzyszy temu często krzyk zdrowego rozsądku. Sam czasem jestem po 8-sekundowym przejeździe tak naładowany adrenaliną, że trudność sprawia mi trafienie palcem do nosa. Niewiarygodne, że kilka górek może człowiekowi wykręcić mózg jak mokrą skarpetę. Krzyk radości wyrywa się czasem z siłą strącającą wiewiórki z sosen. Zatem od jakiegoś miesiąca jestem początkującym adeptem frirajdu. Potyczki ze samym sobą towarzyszą mi praktycznie przy każdej okazji pobytu na Torze. Warto wspomnieć, że w Toruniu jest już dawno oficjalny tor DH/FR plus kawałek 4X, ale niestety nie dorosłem jeszcze do poziomu by dobrze się na nim bawić. Na dodatek, niezbyt mi tam po drodze... ale któregoś dnia polecę tam co się da. A na "Kanadzie" zmierzę się z tym: Tak, tak. To jest na toruńskiej "Kanadzie". Obecnie niestety rozwalone są zarówno wyskok jak i lądowanie, ale co to za problem odbudować? Oczywiście to co było, do tej pory przyprawia mnie o zawrót głowy, powyższa fotka to właściwie wielkie nic. Podsumowanie dzisiejszego bełkotu. Jeżeli ktoś kiedyś miałby wątpliwości, czy zjeżdżanie i fruwanie rowerem jest na tyle przyjemne, żeby ryzykować kontuzją, odpowiadam: Niech powietrze w dętkach (i bezdętkach) będzie z Wami!
    3 punkty
  22. Cóż, stało się. Powstał blog, ale raczej będę trzymał się nazwy Notatki. Cel#1: dokumentacja tego co się może w głowie dziać zwykłemu człowiekowi gdy mu się zachce frirajdu, kiedy wcześniej zawsze kroskantry. Cel#2: zmuszenie się do składania poprawnych zdań po polsku. Ta umiejętność może się w życiu jeszcze przydać (chociaż internet świeci przykładami że u niektórych potrafi ona zaniknąć). Użytkowniczy blog to nie fejsbuk, żeby pisać masę pierdół, żeby wszyscy mnie widzieli... ale na pewno się jakieś zdarzą, pewnie nawet gęsto, nie sposób ich uniknąć. Mogą wręcz zdarzyć się w nieprzyjemnej ilości. Wiadomo, cykloza robi swoje i pewnie zdarzy się jakiś wylewny komentarz jaką to wspaniałą część do roweru udało mi się zdobyć albo jaką piękną trasą jechałem Chcę jednak głównie wywalić z głowy zalegające myśli i zastąpić je kilkoma zdaniami, żebym nawet ja je zrozumiał Koniec, dobra, dosyć tego suchego wstępu, jedziem z tym koksem. Jak to się stało że usilnie próbuję zrobić z siebie kolarza freeride? Jak to się stało że w ogóle jeżdżę tak a nie inaczej? Trzebaby się cofnąć trochę w czasie, żeby sens przynajmniej śladowo zachować. No dobra, jest sobie rok 2012, piździernik za pasem, zaczynam być studentem drugiego stopnia geografii. Pierwszy raz mieszkanie, już nie akademik. Już nie będzie wstawania z łóżka 10 minut przed zajęciami, 3 kilometry na uczelnię! Kurde bela. Myślę - rower. No proste. W listopadzie staję się dumnym posiadaczem roweru XC, firmy Mexller. Osprzęt Altus, rama alu, w miarę lekki (z tym rowerem wiąże się smutna historia ale to kiedy indziej). Potem był Alton, stalowe krosiwo z obniżoną górną rurą, jeszcze przed remontem. Na komunię go dostałem przed laty Przygnębiający stan jego napędu i brak czasu na reperacje zmuszają mnie do pożyczenia domowego makrokesza... Przemęczyłem się na wymienionych sprzętach do lipca 2013. Zmobilizowałem się i wszelkie zarobione pieniądze przeznaczałem na części do nowego Roweru. Roweru przez duże Ry, który nie miał być byle środkiem transportu, tylko pasją! Niestety, Brutalna Rzeczywistość zajrzała do portfela i zadowolić się musiałem częściami tanimi i używanymi. Rower ten składałem kompletnie bez sensu, bo ramę kupiłem niemal na samym końcu ale każdy kiedyś zaczynał... Na szczęście, udało się złożyć całkiem niezły, działający pojazd. Jeździłem sobie więc moim Accentem El Norte na uczelnię i po okolicznych lasach, ciesząc się tą prostą czynnością ile wlezie. Aż pewnego dnia dotarłem TAM. I zaczęło się. Niedaleko lotniska, jest sobie w Toruniu miejsce znane mieszkańcom jako Kacze Doły. Większość z nich (mieszkańców, nie dołów) kojarzy, że wśród tamtejszych sosen błyszczał uroczy stawik, nad którym Torunianie spędzali wolne niedziele. Obiło mi się o uszy, że stawik był jeszcze wcześniej wyrobiskiem gliny, ale nie wiem czy to prawda. No i te Kacze Doły ukazały przed mą duszą zniewieściałą... Tor. Zniszczony, ale niewątpliwie był to tor. Mimo zalegającego materaca liści dało się wypatrzyć dawne trasy przejazdu. Mnie, chuderlawemu krosiarzowi, wysokie na pół metra hopy wyrywały z ust szepcące bluzgi pełne niedowierzania, że tak ktoś tu sobie ot, jeździł. Tu, w Toruniu, pod moim nosem. A były i wyższe konstrukcje, których majestat przerażał niedoświadczonego chłopaczynę. Wpadałem tam czasem, mimo błota, deszczu i śniegu, żeby odkrywać kolejne fragmenty tras. Najbardziej kusił mnie 3-metrowy mostek przez strumyk. Dwie krzywawe kłody rzucone w poprzek głębokiego na 2 m wąwozu i na nich poprzybijane deseczki. Bałem się mostka, ale on kusił. "Przejedź po mnie, szmato", mruczał. Długo trwało zanim się odważyłem. Nie pamiętam kiedy, ale przejechałem w końcu, zestresowany i zadowolony. Jednak nie szmato, drogi mostku, przejechałem cię i nie boję się ciebie! Jakiś czas potem, na wikimapii odnalazłem Tor. W opisie kilka zdjęć z wiosny, w słońcu wszystko wyglądało lepiej. Tor okazał się mieć nawet nazwę - "Kanada". Jeszcze wtedy nie wiedziałem z czym to skojarzyć, człowiek nic nie wiedział... Dokopałem się w końcu do archiwalnych zdjęć z 2005 i 2006 roku, jak ów Tor wyglądał. Nastąpił wtedy w mojej głowie przełom. Szepcące bluzgi pełne niedowierzania po raz kolejny wyrwały się z moich ust. Tor, z wielkiiiimi hopami, mostkami na drzewach, nawet pionową ścianą do wjeżdżania rowerem, a na nim - ludzie! Ludzie na rowerach na krawędziach wyskoków, na rowerach na ścianie, na rowerach w powietrzu. Ma dusza zniewieściała widziała takie tam rzeczy we telewizorze, ale żeby Tu, w Toruniu, pod moim nosem?! Zapragnąłem być frirajdowcem. Brutalna Rzeczywistość, moja stała towarzyszka życia, słusznie zauważyła że może być trudno nauczyć się tak jeździć. Niemniej miałem już trzy składniki, żeby stworzyć z siebie rajdera: chęci, rower i tor. Intrygujacym odkryciem podzieliłem się z kumplem. Pokazałem co na torze było, a co jest i że można by sobie poćwiczyć technikę na jakichś najcieńszych traskach dla siuśków takich jak my Chęci się wyklarowały i pojechaliśmy tam raz czy dwa. Niestety, znowu Brutalna Rzeczywistość miała coś do powiedzenia. Tor był po zimie w naprawdę złym stanie. Przejezdne były może 2, 3 trasy. Narodziła się więc idea - można tor naprawić. No toć przecież! Tutaj narodził się w zniewieściałej mej duszy plan, żeby jeździć oraz budować, a przez to nauczyć się jazdy rowerem po tym wszystkim, co wcześniej wyrywało te bluzgi niedowierzania. Tak oto zachciało mi się być frirajdowcem. Chuderlawemu chłopaczynie na rowerze XC. Co z tego wynikło i jak to się stało że jeżdżę na tym, na czym jeżdżę, skrobnę w następnym wpisie. Bonus dla tych, co wytrwali całą tą ścianę tekstu: pierwsze litery akapitów tworzą nazwę surowca na najwyższe odznaczenie, jakie może otrzymać uczestnik tego wątku. Druga w nocy dochodzi, aj jej, dosyć tego. Aloha!
    3 punkty
  23. DODANO: 23.01.2013 - Grupy zmieniają nazwę na KLUBY Od dłuższego czasu przymierzałem się do poszerzenia funkcjonalności naszego forum, jednak przez przeniesienie na nowy serwer oraz inne problemy techniczne, nie dało się szybciej. Ale już jest! Tajemnicza zakładka "grupy", bo o niej mowa, pozwala tworzyć użytkownikom forum grupy . Proste? Prawda? Po co to komu i do czego to służy? Grupę możemy traktować jak narzędzię do tworzenia własnego FORUM tematycznego, w którym to WY jesteście administratorami i decydujecie kto może dołączyć do WASZEJ społeczności. Możecie nadawać prawa moderatora, banować użytkowników, zakładać wątki (obecnie nazwane "news'y"), w których inni mogą się udzielać lub decydować kto może pisać news'y. W skrócie: Grupa - forum, które wy tworzycie. News - temat w grupie, wątek, w którym mogą się udzielać inni. Newsa zwykle dodaje założyciel grupy. Na chwilę obecną jest 5 sprecyzowanych kategorii, do których możecie przypisać grupę: - Kluby rowerowe - Sprzedawcy - Dystrybutorzy - Sklepy rowerowe (kategoria zamknięta - grupę można utworzyć pisząc na adres admin@forumrowerowe.org - Pozostałe - Czyli ogólna kategoria, w której pewnie większość z was będzie zakładała grupy. Oczywiście, w miarę potrzeb rozszerzymy listę kategorii i będziemy bardzo wdzięczni za wszelkie sugestie i uwagi.
    3 punkty
  24. Sobota, 16 czerwca 2012 r. Piękny dzień. Od rana nawalało słońce, a wieczorem kroił się mecz Polska - Czechy w ramach Euro 2012. Ten wolny dzień postanowiłem celebrować z kumplem, wspólnie wybierając się na wycieczkę. W planach mieliśmy pokonanie rekordu długodystansowego ustanowionego tydzień temu. Tym razem nosiliśmy się z zamiarem pokonania 60 km z uśmiechem na twarzy. Okazało się, że dla lamerów to stanowczo za dużo, tym bardziej gdy rzucają się na trudny teren z licznymi podjazdami. Nie mieliśmy wprawdzie dokładnie opracowanej trasy, ale przyświecała nam wizja podboju Sławkowa i okolic. Z Dąbrowy Górniczej jest to całkiem pokaźny kawałek drogi. Pierwszych 15 km połknęliśmy bez najmniejszych problemów, poruszając się głównie asfaltowymi drogami, klucząc między samochodami. Ot, przyjemne pykanie bez większego wysiłku. W Strzemieszycach urzekł nas widok taśmociągu - charyzmatycznej budowli, mającej koneksje z Hutą Katowice. Jest to ogromny taśmociąg, głośno pracujący, transportujący "cholera wie co". Następnie drałowaliśmy w okolicach Koksowni Przyjaźń, kontemplując piękną przyrodę. Na 19. kilometrze wpadliśmy wreszcie na ścieżkę rowerową prowadzącą do Sławkowa. W lesie co rusz mijaliśmy się z samochodami terenowymi biorącymi udział w jakimś lokalnym rajdzie. Wkrótce zaczęły się schody - piękne widoki zakłócały strome podjazdy, wymagające sporego wysiłku fizycznego. Wreszcie zapukaliśmy do bram Sławkowa. Miejscowość to mała, lecz wredna, bo intensywnie pofałdowana. Podjazd na rynek to małe Himalaje. Tutaj zaliczyliśmy pierwszy poważny postój - trza było uzupełnić płyny i zregenerować siły. Przycupnęliśmy na rynku, w cieniu, na ławeczce zafekaliowanej doszczętnie przez ptactwo. Mając nieco luzu, poczęliśmy z Bethonem wspominać czasy błogiego dzieciństwa, jak to szaleliśmy w temacie zbieractwa komiksów. Czas jechać dalej. Sławków okazał się być punktem najbardziej oddalonym od bazy na mapie naszej wędrówki. Zbieramy się i zjeżdżamy cholernie stromą ulicą, na szczycie której znajduje się rynek. Ciśniemy ok. 1,5 km, wbijając się na ścieżkę rowerową. Nagle kumpel się zatrzymuje, ja również. Robi kwaśną minę, z jego spojrzenia rozszyfrowuję, że nie jest dobrze. "Zgadnij..." - rzucił półgębkiem. "Tylko nie mów, że zerwałeś łańcuch!" - krzyknąłem łamiącym się głosem. Rozkuwacza się nie dorobiliśmy, a taka opcja oznaczałaby koniec wycieczki. Okazało się, że na ławeczce zostawił świeżo zakupione okulary przeciwsłoneczne, a także kask. Długo się nie zastanawiając, zawróciliśmy (Bethon wjechał w kupę, więc trzymałem się z dala, bo pryskał nią sowicie) i ponownie wspinaliśmy się - niczym Syzyf - pod stromą górę. Z jęzorami wywalonymi do gleby, dotarliśmy do ławeczki, lecz okazało się, że brakuje okularów. Miał je na nosie jeden z kilku kolesiów spacerujących nieopodal. Szedł w zaparte, że to jego okulary, hehe. W końcu rzucił tekst, że chce dolę (znaleźne), ale po krótkiej wymianie zdań odjechaliśmy z łupem. Wyjechawszy ze Sławkowa, na 30. kilometrze trafiliśmy do lasu. Gęstego, cholernie nieprzyjemnego z uwagi na wąską ścieżkę, niesamowite wertepy oraz zabójczą roślinność otulającą wspomnianą ścieżkę. Nie dość, że drałowaliśmy non stop lekko pod górkę, na tym końcu świata musieliśmy mieć się na baczności, aby nie zaliczyć gleby. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia na widok "łąki pokrzyw", jak ją ochrzciliśmy. Wielkie zielska, podobne do pokrzyw, bardzo boleśnie parzące (ponoć to jakiś toksyczny bluszcz). Chociaż staraliśmy się unikać kontaktu z nimi, nie sposób było uniknąć oparzeń. Bardzo nieprzyjemne doświadczenie, abstrahując od pięknych okoliczności przyrody oraz urokliwych zakamarków. Mimo wszystko staraliśmy się wyjechać z tego lasu jak najszybciej. 35. kilometr - po wyjechaniu z koszmarnego lasu zaczęła się wspinaczka i pojawiły pierwsze oznaki zmęczenia. Na wysokości 40. kilometra zaczęliśmy marzyć, aby znaleźć się jak najbliżej domu. Słońce nawało tak intensywnie, że powoli odechciewało nam się pedałować. Niestety, byliśmy cholernie daleko od bazy, w czym utwierdzało nas spoglądanie na mapę. Wokół wsie, polne drogi i my walczący z żywiołem. Odpoczynek i pierwsza refleksja, że przegięliśmy z tym wypadem. Spożywając ciepłą wodę wypatrywaliśmy sklepu. Na próżno. Wreszcie dotarliśmy do Tucznawy, gdzie napadliśmy na sklep. Mogliśmy napić się czegoś zimnego. Chłeptaliśmy niczym psy, siedząc na schodach sklepu usytuowanego przy głównym skrzyżowaniu wioski. Brak akcji, słabe dialogi... Chłopaki z remizy strażackiej wylegiwali się w słońcu czekając na jakiekolwiek zgłoszenie, panny na wydaniu kręciły się w ich sąsiedztwie, w trakcie 15-minutowego postoju pojawiły się 2, może 3 samochody. Co za życie, normalnie sielanka. Po "zatankowaniu", czyli na 50. kilometrze, żarty się skończyły. Do bazy zostało jeszcze 20 km i była to prawdziwa droga przez mękę. Każdy kolejny podjazd witaliśmy z daleka wiązką siarczystych przekleństw, lecz wizja zbliżania się do domostw motywowała nas do pedałowania. Ku pokrzepieniu, w Ząbkowicach doszło do zabawnego incydentu. Otóż poruszając się drogą publiczną "gęsiego", w samochodzie jadącym za nami siedziała jakaś fajtłapa, która nie mogła się zdecydować na wyprzedzenie nas. Jegomość siedział nam na ogonie, mimo że mógł śmiało wyprzedzać. Za nim ciągnął się sznur samochodów, kierowcy trąbili, a jegomość... w pewnym momencie ostro zahamował i ktoś zrobił mu z du*y garaż. Doturlaliśmy się do Dąbrowy Górniczej, w Gołonogu zrobiliśmy sobie przerwę przy skrzyżowaniu. Rozłożyliśmy się na trawniku (gdyby nie czujność kumpla, położyłbym się na gnieździe os!) niczym drobne pijaczki i sączyliśmy napoje. Przejeżdżający obok gliniarze zwolnili i zmierzyli nas, posądzając o picie alkoholu, ale zauważywszy butlę z wodą pojechali dalej. Dogorywając w cieniu, słuchaliśmy przebojów muzycznych dobiegających z samochodów czekających „na światłach". Najbardziej wkręcił nas numer Lady Gagi;), motywując do jazdy. Wszak baza była już niedaleko, zaledwie kilka kilometrów. Resztką sił wspięliśmy się na nasze maszyny i dopedałowaliśmy do bazy, wybierając trasę możliwie najbardziej płaską. Mój licznik wskazał przebyty dystans 70 km - nowy rekord świata. Ciekawostka. Jako że wczoraj słonko grzało równo, sporo piliśmy, około 3,5 litra płynów na głowę. Wycieczka trwała 6 godzin, więc wypadałoby oddać nadmiar płynów gdzieś w lesie. Nic z tych rzeczy, żadnemu z nas nie chciało się siku, bowiem wszystko wypociliśmy. Na koszulkach i spodenkach odkładała się sól, byliśmy mokrzy, a ponadto zrzuciliśmy po 2 kg z wagi. Odwodnienie totalne, jednak oboje nadrobiliśmy to wieczorem, kibicując naszej kadrze narodowej podczas zakrapianych imprez. Tytułem dygresji - szkoda, że wynik meczu pogrążył biało-czerwonych i mamy pozamiatane... Konkluzja jest taka, że 70 km to stanowczo za dużo (dla lamerów) na zwykłą wycieczkę w leniwą sobotę. Do takich dystansów trzeba mieć kondycję i zdrowie. W moim przypadku, mniej więcej na 50. kilometrze daje o sobie znać kręgosłup w odcinku lędźwiowym, więc podjazdy to katorga. Regularnie trzeba robić przerwy na odpoczynek, wykonać kilka skłonów, pomachać przeszczepami, rozciągnąć mięśnie et cetera, sporo pić. Dystans 40 km wydaje się być w sam raz na wycieczkę, aby z jazdy czerpać radość. Oczywiście wszystko zależy od ukształtowania terenu (my mieliśmy sporo morderczych podjazdów) i warunków atmosferycznych. (...) Bethon, dzięki za wspólne szaleństwo. Niewiele brakło, aby do wycieczki w ogóle nie doszło. Otóż kilka dni temu solidnie zasuwałem podczas burzy. Żaliłem się nawet, że wskutek zmoczenia klocków hamulcowych musiałem hamować podeszwami. Gdy w przeddzień opisywanej wyprawy wyskoczyłem na rower, nadal nie miałem czym hamować. Odkręciłem klocki i okazało się, że po okładzinie zostało wspomnienie - wykończyłem klocki brodząc w błocie i piasku. Ostrożnie podjechałem więc do sklepu i nabyłem nowe klocki. Wreszcie czuję, że hamuję. Nowe klocki są znacznie, znacznie skuteczniejsze niż montowane fabrycznie w mojej maszynie. To by było na tyle. Wielka przygoda rowerowa za mną. Na celowniku mam wciąż wycieczkę 100-kilometrową, ale mając na uwadze opisane powyżej doświadczenia, nie rzucę się na takową zbyt szybko. Czeka mnie jeszcze sporo treningu. Niemniej kiedyś dokonam tej sztuki. Pozdrower! PS Poniżej trasa przejazdu. Niestety telefon zdechł i nie zarejestrował końcówki wyprawy. Tutaj znajdziesz wersję online. Rowerowy lamer - blog do polubienia!
    3 punkty
  25. Rower, to od marca mój stały kompan. Połączyła nas niechęć do samochodu. Jestem jedną z nielicznych osób, które nie lubią prowadzić samochodu. Dlaczego? Jakaś trauma pewnie, ale na razie nie będę się nią zajmować. Moja trasa to 11 km od poniedziałku do piątku do pracy i z powrotem. W weekendy wiele zależy od pogody, czasami zdarzy się jakaś większa trasa. Zaznaczam, że oprócz roweru i samochodu, nie mam innej możliwości dotarcia do pracy. Koniec świata, pomyślicie. Niby nie koniec, a środek, ale takie są nieliczne wady wiejskiego życia. Moja trasa biegnie cały czas drogą asfaltową, więc cywilizacja dotarła. Droga niestety jest wąska, ale za to 3 samochody mijające mnie na trasie, to tłum. Wyjeżdżam pomiędzy 7:00, a 7:10. Skąd ta różnicą? Że jednego dnia wstanę na czas, a drugiego zaśpię? Też się zdarza, ale to nie to. Wszystkiemu winien jest mój największy wróg, wiatr. Źle napisałam, wiatr to mój najczęstszy przeciwnik, najgorszym jest deszcz, burza z grzmotami i inne takie przyjemności. Cały marzec po wstaniu z łóżka, pierwsze co robiłam, to sprawdzenie kierunku wiatru. Wtedy już mogłam oszacować czy mam te pięć minut, czy „przeminęło z wiatrem”. Jadę najpierw na wschód ok.1,5 km, potem tyle samo na północ, potem znów wschód, a potem to się nie łapie, bo wjeżdżam w plątaninę ulic i zaczynają się budynki. A zapomniałam dodać, że te 4 km, to prawie szczere pole. Mijam jakieś zabudowania, ale nie wiele. Ogólnie bardzo polecam taką jazdę osobą, które lubią ekstremalne przeżycia. Musi być silny wiatr. Ile na godzinę nie powiem, nie umiem określić, ale autka hamuje, więc musi wiać nieźle. Jechać trzeba, po otwartym terenie np. między polami. Nie polecam robić tego wczesna wiosną i jesienią, bo dostaje się piachem w twarz.. A czasami to normalnie burza piaskowa. Raz takie cos przeżyłam i nie polecam. Ale wracając do jazdy pod wiatr, to jest normalnie ”jazda bez trzymanki”:-) . Włącza się adrenalina i myśl :”Ja nie dam rady?!!” . I dojeżdżam, zlana potem, zmęczona jak koń na kopalni, ale tak szczęśliwa! Jeżeli chodzi o deszcz, to wtedy nie mam wyjścia. I tak w pracy wyglądam po jeździe rowerem….cóż….ździebko rozwichrzona, a przy towarzystwie pana Opady Duże to jak zmokła kura, więc niestety wtedy trzeba pożyczyć autko. Tragedii nie ma, bo od 1 marca do dziś: raz zmoknęłam jadąc „z”. Dwa razy goniły mnie chmury, ale zdążyłam „dokręcić” J i uniknęłam spotkania pierwszego stopnia. W życiu staram się być realistką i wiem, że zbliżają się najbardziej deszczowe miesiące czyli lipiec, no i czerwiec pewnie też. I co tu zrobić? No więc będę wierzyła w „farta”, wystarczy że rano nie zmoknę. I może jednak zorientuję się, jak sobie radzą inni z deszczem, kiedy trzeba pedałować. Tyle na dziś. Szerokich dróg, deszczu tylko, gdy nie ma nas na trasie i mocnego ducha!
    3 punkty
  26. Jeśli nie stronisz od alkoholu, z pewnością kliknąłeś mimowolnie w nagłówek niniejszego wpisu. Nie o libacjach jednak będzie on traktował, lecz o tym, jak dzisiaj dzielnie pedałowałem. Napomknąć muszę zatem, że machnąłem dzisiaj bez problemu 41 km. Ćwiartka to z kolei 25 km, które wykręciłem z uśmiechem na twarzy i poczułem wówczas ogromną motywację do dalszej jazdy. Ot, rozgrzewka. Kilka tygodni temu byłoby to nie do pomyślenia! Nogi nie odmawiały posłuszeństwa, w terenie leśnym pedałowałem jak najęty, tchu mi nie brakowało. Jestem cholernie miło zaskoczony swoją kondycją, która rośnie w oczach, że się tak wyrażę. Dodam, że ok. 10 km z przebytego dystansu pokonałem w tzw. trudnym terenie - las, piasek, zjazdy i podjazdy. Z przyczyn obiektywnych zmuszony byłem zrobić kilkudniowy odpoczynek od roweru, więc obawiałem się, że zaliczę dzisiaj nie więcej, jak 10, może 15 km w ramach rozruszania mięśni, a tu taka niespodzianka. Było chłodno, więc warunki sprzyjały wytężonemu wysiłkowi, ale i wietrznie, co jazdę utrudniało. Szalałem na dąbrowskich Pogoriach. Kompleks akwenów jest o tyle fantastyczny, że - owszem - można jeździć asfaltówką wokół Pogorii III, ale wystarczy odrobina finezji, aby zjechać z głównego traktu i klucząc leśnymi ścieżkami doskonale się bawić. Tak, tak, moi mili, jazdę na rowerze począłem traktować w kategoriach dobrej zabawy. Dzięki zaprawie nie są mi już straszne podjazdy (oczywiście bez przesady, na Mount Everest nie podjadę, zresztą na Morskie Oko też bym się nie rzucił, hehe), większe dystanse, trudnego terenu wręcz szukam zamiast omijać, a las... No, do lasu to ja mógłbym się przeprowadzić. Szczególnie pożądane przeze mnie są błotniste sadzawki, w których uwielbiam brodzić. Takie rzeczy na stare lata, ech;)... Wracając do Pogorii, moje tournee zazwyczaj wygląda następująco: dojazd do Pogorii III, okrążenie, jazda do parku Zielona, następnie dojazd do tamy na Pogorii IV, stamtąd wzdłuż brzegu w kierunku Pogorii III, dojazd do III i odbicie na Pogorię II, pętla wokół II szeroko w lasach i powrót na III do linii startu/mety. Wariacji jest masa, po drodze - żeby nie poczuć znużenia - zaliczam krótkie lub dłuższe odcinki leśne czy szutrowe i jakoś się to kręci. Żałuję jeno, że mój kumpel nie może za często kręcić ze mną, ale takie jest życie. Jeszcze to nadrobimy. Poniżej kilka zdjęć prezentujących piękno podziwianych przeze mnie krajobrazów. Fotki wykonałem kilka dni temu, gdy sprzyjała aura. Dzisiejszy wypad uznałbym za kompletny, gdyby nie pewien szkopuł natury technicznej, mianowicie przed wyjazdem zapomniałem zatankować bidon, a i kasy nie zabrałem. Wprawdzie w Pogoriach wody nie brakuje, ale... chłeptanie słonej wody nikomu na zdrowie nie wyszło. Jeździłem więc z jęzorem wywalonym do korby, ale dałem radę. Po powrocie do domu, czym prędzej uzupełniłem płyny o pojemność bidonu - 0,7 l mineralki wciągnąłem jak wielbłąd. Ufff... Ponadto nie obyło się bez drobnej kontuzji. Otóż podczas leśnej przeprawy przejechałem ze sporą prędkością bardzo blisko krzaków i jakiś wredas pokiereszował mi lewą dłoń. Cholerstwo wbiło mi się pod skórę i za nic nie mogłem go wyciągnąć paznokciami oraz zębami. Trafił kilka cm poniżej uciętych palców rękawiczki. W domu wszystko stało się jasne - to był spory skurczybyk. Wprawdzie bolało podczas jazdy, ale dzielnie kręciłem, bo ból to poniekąd przyjaciel rowerzysty. Jak boli, to człowiek czuje, że żyje, prawda? Do następnego wpisu, pozdrower! Stan licznika: 350 km! Mój blog zaliczył już grubo ponad 5 tysięcy wyświetleń. Dziękuję i proszę o więcej.
    3 punkty
  27. Zapragnąłem być nie tylko widoczny na drodze, ale i cokolwiek widzieć podczas nocnych rajdów, na przykład sunąc lasem nocną porą. Na forum przeczytałem sporo wątków, na YT obejrzałem wiele filmów, w efekcie czego łapy mi opadły. Wyszło na to, że porządne oświetlenie kosztuje 3, może nawet 4 stówy. Póki co nie jestem takim pasjonatem, więc począłem zastanawiać się, jak znaleźć złoty środek. No i znalazłem. Na Allegro przejrzałem kilkadziesiąt aukcji i wreszcie znalazłem interesujący mnie egzemplarz - za 79 zł latarka LED z diodą firmy Cree o mocy 400 lm (X2000 Zoom Cree XP-G R5 400 lm XPG). Znawcą w tej tematyce nie jestem, natomiast specjaliści twierdzą, że deklarowana moc ma się nijak do rzeczywistych osiągów. Tak się złożyło, że dopiero dzisiaj mogłem udać się do lasu po zapadnięciu zmroku w celu przetestowania swojej zabawki. Mimo działających na wyobraźnię zdjęć towarzyszących aukcji, nie spodziewałem się cudów. Tym większe było moje zdziwienie, gdy - będąc już w czarnej d***e - uruchomiłem sprzęt. Poniżej zdjęcia. Przepraszam za ich jakość, ale mój aparat foto strzela focha w ciemnościach. Nie ma co się rozpisywać - jest dobrze, a nawet bardzo. Dla lamera wystarczy, zresztą nie bałbym się zasuwać z takim oświetleniem w bardziej wymagającym terenie. Za takie pieniądze efekt jest super. Zaletą latarki jest to, że można ją wypiąć w dowolnym momencie i zabrać do piwnicy czy też na biwak. Dzięki opcji regulacji ogniskowej, możliwe jest oświetlanie drogi stosunkowo blisko, ale szeroko, ew. skupić mały punkt światła bardzo daleko – do 250 m (ot, szperacz, w blokowiskach można komuś solidnie poświecić przez okno). Regulacja jest płynna, co wzorowo sprawdza się w akcji. Ja świecę "blisko i szeroko" - doskonałą widoczność oceniam na 20 m, a dalej też widać, lecz niewystarczająco mocno. Wystarczy jednak, żeby ominąć śpiącego niedźwiedzia. Latarka zasilana jest trzema "małymi paluszkami" (używam akumulatorków AAA o mocy 1800 mAh), a pracować może w trzech trybach: - pełna moc, - średnia moc, - pełna moc stroboskop. Do jazdy w czarnej d***e wrzucam pełną moc, a gdy pędzę osiedlowymi dróżkami - korzystam ze średniej mocy. Na pełnej mocy latarka powinna działać ok. 1 godz., na średniej 3 godz. Nie jeździłem tak długo, więc na razie nie potwierdzę tych danych, ponadto muszę kupić nowe baterie, aby "test" był w miarę obiektywny. Bajer zarówno estetyczny, jak i zwiększający widoczność rowerzysty na drodze, to kolorowa obręcz w okolicach głowicy. Świetnie to wygląda, a ponadto łatwiej zauważyć rower z boku. Światło emitowane przez tę obręcz malowniczo oświetla pobocze. Poniżej zdjęcia wykonane w mieszkaniu. Mam nadzieję, że ten mini-test pomoże niektórym z Was w podjęciu decyzji. Jeśli macie pytania - śmiało walcie poniżej, postaram się odpowiedzieć na wszystkie.
    3 punkty
  28. Od dwóch dni na forum SPRZEDAM w giełdzie zostało nałożone kolejne ograniczenie - minimum 200 napisanych postów. Staramy się walczyć z użytkownikami, którzy rejestrują się jedynie po to, aby coś sprzedać lub oszukać innych. Gdy wprowadziliśmy pierwsze ograniczenie 20 postów, nie spodziewaliśmy się, że to zachęci ww. userów do spamowania w starych tematach forum, aby osiągnąć wymaganą liczbę postów do pisania na naszej giełdzie, dlatego byliśmy zmuszeni zmienić reguły. Oczywiście nie jest to 100% zabezpieczenie i należy zawsze kierować się zdrowym rozsądkiem oraz zasadą ograniczonego zaufania, ponieważ my (administracja forum), nie odpowiadamy za zawierane transakcje oraz ich nie kontrolujemy. Pamiętajcie: - zawsze kupujcie od sprawdzonych użytkowników - unikajcie przedpłat - zawsze sprawdzajcie przesyłkę przy odbiorze. - poproście sprzedawcę, żeby wystawił przedmiot na Allegro lub innym portalu aukcyjnym W przypadku problemów, jesteście niestety zdani sami na siebie i zawierając wszelkie transakcje, jesteście zdani sami na siebie. My możemy was jedynie przestrzec.
    3 punkty
  29. Zakończyła się ankieta dotycząca terminu IV Zlotu Forum. Termin, który wygrał to 6-8 lipca 2012r. Ankieta dotycząca lokalizacji pojawi się 30 listopada/1 grudnia. Propozycji lokalizacji jest już kilka między innymi : - Zawoja - Góry Izerskie z uwzględnieniem Singla pod Smrkiem , - Beskid Żywiecki, http://bikeboard.pl/arch/index.php?d=turystyka&g=31&art=3406 - "Dzikie Bieszczady" Jeżeli macie jakieś inne ciekawe propozycje to czekam na PW. Mile widziane propozycje konkretnych obiektów
    3 punkty
  30. Do podtrzymywania roweru w pionie raczej nie. Zwłaszcza w terenie innym niż asfalt/parking. Po n-tej wywrotce roweru w czasie postoju, postanowiłem wykorzystać stopkę do czegoś bardziej pożytecznego... Obejrzałem śrubki, płytki i wsiadłem na rower... W czasie jazdy układałem niecny plan zamordowania stopki, czego skubana się nie spodziewała... Kolejnym motywatorem by coś zrobić, był fakt, że średnio raz na pół godziny wpada nam pod koła jakaś sarna, zając itd... Zanim człowiek zlezie z roweru, wyciągnie aparat itd... To już zwierzaka dawno nie ma. A tak, jakby aparat był na wyciągnięcie ręki, albo nawet cały czas filmował... Kiepeła pracuje... Na następnym postoju odkręciłem wszystkie śruby a następnie kombinowałem jak obejmę zamocować do kierownicy... Nie dało się, bo kierownica okazała się za gruba... Ale korzystając z tego że miałem na niej niewykorzystywany zazwyczaj uchwyt do lampki, włączył mi się tryb "pomysłowego Dobromira wymieszanego z Adamem Słodowym". Po 10 minutach kombinowania wyszło mi to co widać na zdjęciu, reszta części wylądowała w pobiskim koszu (z wyjątkiem śrubek które mogą się jeszcze do czegoś przydać)... Największy stres był przy przykręcaniu aparatu bo a. nie byłem pewien czy skok gwintu ten sam b. jak coś nie spasuje to aparacik pójdzie się paść. Ale dla pewności okręciłem "wrist strap" wokół kierownicy, dokręciłem śrubkę do oporu i przystąpiłem do jazdy testowej. Wyszło całkiem nieźle, tylko podobnie jak na wszystkich dostępnych w sieci filmach, pojawia się dziwny dźwięk. Myślę że mikrofon jest dziwnie wyczulony na zakres częstotliwości dźwięku wydawany przez łańcuch, bo dźwięk był nieznośny a na dodatek niezidentyfikowany - nie było to nic co normalnie się słyszy. Następnym razem spróbuję zakleić mikrofon i ew. dołożyć jakąś miniaturową gąbeczkę.
    3 punkty
  31. Muszę przyznać, że w pierwszej chwili lekko rozbawiły mnie wyniki badań opublikowanych w "Archives of Pediatrics and Adolescent Medicine" wg. których dziewczyny jeżdzące na rowerach są inteligentniejsze od tych, które poruszają się środkami komunikacji miejskiej......... (aż strach pomyśleć jakie wtedy mądre muszą być np. Holenderki i Dunki ) Hiszpańscy pediatrzy doszli do takiego wniosku zestawiając wyniki testów szkolnych 1700 uczniów w wieku 13 -19 lat z ich codziennymi środkami transportu. W przypadku dziewcząt okazało się, że te które docierają na lekcje w sposób aktywny, lepiej wypadają w testach sprawdzających ich zdolności językowe i arytmetyczne. Co więcej, te uczennice, które mieszkały dalej od szkoły i jechały rowerem (lub szły piechotą) dłużej niż 15 minut były jeszcze lepsze od tych, które mieszkały bliżej i mniej czasu spędzały na wysiłku fizycznym. Lecz po chwili zastanowienia, robiąc w głowie szybki przegląd wszystkich moich koleżanek poruszających się na co dzień na rowerach, trzeba przyznać, że coś w tym jest ...... kurcze no nie da się ukryć . Większość moich wspaniałych, rowerowych znajomych płci żeńskiej jest niezależna, pewna siebie, otwarta na nowości i odnosząca spektakularne sukcesy zawodowe. Oczywiście jak wszędzie zdarzają się niekorzystne, aczkolwiek bardzo nieliczne wyjątki Tak więc dzięki mojemu rowerowi jestem jeszcze inteligentniejsza niż sądziłam ........dlatego od dzisiaj jeszcze bardziej kocham moją wizytówkę IQ czyli mój antik-fantastik rower, który w dodatku nie jest różowym makrokeszem i niestety nie ma słodkiego dzwoneczka Hello Kitty. Artykuł podał jeszcze jeden, ciekawy i nieco zaskakujący news : " Natomiast u chłopców nie zauważono korelacji pomiędzy środkiem transportu i wynikami w szkole " ......tak mi przykro hahahahaha ale miejmy nadzieję, że to dotyczy tylko hiszpańskich chłopców
    3 punkty
  32. Witajcie. Zapraszam do wpisu o tym jak skompletować zestaw na start z latarką Convoy s2+ Jest to jedno z najczęstszych pytań w temacie o doborze oświetlenia za 50 czy 150 zł na forum. Co z tego że ktoś zdecyduje się na niego, jak nie wie jakie akcesoria do niej dobrać. Po lekturze tego artykułu będziecie już wiedzieć : - jakie są dostępne modele Convoy s2(+) w sprzedaży - poznacie jej najpopularniejsze odmiany - dobierzecie bez problemu ogniwo czy ładowarkę do kompletu - na koniec wspomniałem o podstawowych uchwytach, by móc ją bez problemu zamocować na kierownicy. W tekście skupiam się na jak najprostszym opisie by osoby zielone w temacie mogły zrozumieć jak najwięcej. Nie używam zagadnień technicznych, a jeśli już, to w nawiasie za wyrazem jest jego definicja. Gdyby były jakieś niejasności służę pomocą.
    2 punkty
  33. Cześć! Dawno nic się nie działo z moim projektem, było to spowodowane innymi wydatkami, przez co ciągle mi brakowało kasy na rower... Ale, ale! Wzięłam się za robotę i zaczęłam oklejać wzór na ramie, czyli paski zebry. W trakcie tej precyzyjne roboty wzór zaczął przypominać raczej paski tygrysa niż zebry. Trudno i tak mi się bardzo podoba, więc to jest bez znaczenia Dzisiaj przyszła również kierownica z mostkiem Także... Byle do przodu!
    2 punkty
  34. Pojawił się nowy wpis: http://blog.bosorowerem.pl/?p=1756 No i zrobiło się ciemno. Wstaję noc, wracam noc. Należało się spodziewać, że wraz z nastaniem mroku na ścieżki rowerowe wylegną zarówno rycerze Jedi z mieczami świetlnymi jak i mroczni rycerze na swoich batbike'ach. Zainspirowało mnie to do napisania kilku słów i próby oceny latarki taktycznej jak i lampki drogowej. Na rynku jest kilka ciekawych pozycji związanych z oświetleniem. Głównie przednim. Tył mam wrażenie, że wciąż jest traktowany po macoszemu. Musi być, więc jest, ale wydaje mi się, że oferta jest wyraźnie mniejsza jeżeli chodzi o lampki wyższej jakości. Pochwalcie się tym co macie i z czego korzystacie codziennie.
    2 punkty
  35. Nadwiślańska Amazonia Mazowsze, kraina płaska jak stół bilardowy i na palcach jednej ręki możemy policzyć zmarszczki kolarskie. W sercu tej krainy leży gigantyczna metropolia do której to prowadzi nieskończona ilość mało przyjaznych rowerzyście arterii komunikacyjnych. Mazowsze to także kilka cieków wodnych i kilka dość rozległych terenów leśnych. Jednym z takich terenów jest Mazowiecki Park Krajobrazowy z kilkoma oczkami wodnymi i kilkoma ciekami wodnymi. To także teren na mniejsze lub większe pętelki zarówno piesze jak rowerowe, które to można przejechać w tempie rekreacyjnym ale także sportowym. Na taką większą pętelkę wybrałem się pewnej jesiennej niedzieli. Trasę zaczynam w okolicach Mostu Siekierkowskiego od którego to odchodzi kilka dróg dla rowerów. Gdy droga rowerowa się kończy to lokalnymi uliczkami docieram przez przejazd kolejowy w Wawrze do Szpitala Kardiologicznego w Aninie. Od tego momentu zaczyna się trasa gruntowa. Z początku jest to wyraźnymi szlakami pieszymi, których w Mazowieckim Parku Narodowym jest zatrzęsienie. Na początek wybrałem szlak czerwony, który w swoim rozwinięciu biegnie dookoła Warszawy. Jednak ów szlak obecnie jest tak fatalnie oznakowany, że często gubiłem się, musiałem wracać do krzyżówek i trasę zaczynać na nowo. Jednak szlakiem tym dojechałem do kilku jeziorek i malowniczych bagienek, które powstały na skutek bardzo niskiego stanu wód gruntowych. Nad jednym z takich jeziorek obok pięknego lasu brzozowego zrobiłem sobie dłuższą przerwę by napatrzyć się na ginący krajobraz. Dlaczego? Bo w tym miejscu w niedalekiej przyszłości ma przebiegać południowa obwodnica Warszawy . Barbarzyńcy ! Wskakuję na rower i jestem na kolejnym szlaku, którym docieram przez Wiązownę nad Minię, niewielką rzeczkę, która leniwie wije się niezbyt głębokim wąwozem. Teren dokoła nie jest uporządkowany co dodaje smaczku technicznemu single trackowi. Mienia jest dopływem Świdra więc w dalszej kolejności moja trasa biegnie znakowanym na niebiesko szlakiem rowerowym biegnącym głównie po południowej stronie rzeczki. Świder jest rzeką meandrującą wiec bardzo atrakcyjną dla kajakarzy. Jednak występujące na niej jazy, pozostałości po drewnianych konstrukcjach przeprawowych a także dziki charakter rzeki sprawia, że mało, który kajakarz decyduje się aby nią spłynąć. Szlak rowerowy nad Świdrem także nie należy do łatwych. Mam liczne strefy głębokiego piasku, nierowerowe przeprawy mostowe i wiele bardzo technicznych singletracków. Rzeczka Świder doprowadza nas nad Wisłę w rejon rezerwatu składającego się z wielu wysp i płycizn. Jednocześnie samo nabrzeże Wisły jest wybrzeżem klifowym więc praktycznie na naszych oczach możemy być świadkiem jak Wisła zabiera powoli część gruntu by go się pozbyć w postaci wielu wysp. Te tereny są terenami zalewowymi więc oprócz potężnych połaci nieużytków nic więcej nie zobaczymy. To dobrze bo dzięki temu można w odległości 15 km od centrum miasta cieszyć się prawdziwą dziką naturą przy blasku zachodzącego słońca.
    2 punkty
  36. Po dość zabawnych zeszłorocznych doświadczeniach z wypożyczaniem rowerów na miejscu, tym razem postanowiliśmy zabrać nasze dzielne rumaki ze sobą na urlop za pomocą kolei... Było... tak, jak się spodziewaliśmy Problemy: 1. Bilety da się kupić przez internet, ale już nie miejscówki na rower, te trzeba kupić osobiście w kasie. Już na peronie na krótko przed przyjazdem pociągu: 2. Na dworcu stoi nowoczesny, wypasiony wyświetlacz ciekłokrystaliczny pokazujący piękny model nadjeżdżającego pociągu wraz z wyposażeniem i typem każdego wagonu, dodatkowo przed przyjazdem, spikerka dokładnie zapowiada, które wagony przystosowane są do rowerów, by można było sobie stanąć na dobrej wysokości peronu... 3. Po czym przyjeżdża pociąg i wszystkie wagony są w innej kolejności, a wagon, na którego zarezerwowało się miejscówkę rowerową nie ma miejsca do przewożenia rowerów... 4. Pan z obsługi TLK, szczerze zdziwiony naszym zdziwieniem, przekonuje, iż to absolutnie oczywiste, że nie ma ŻADNEJ technicznej możliwości, by zamówione do składu wagony ustawiono zawsze w konkretnej kolejności i prosi o zrozumienie. Wreszcie na następnej stacji znajduje dla nas jakiś wolny przedział rowerowy w innym wagonie, przy czym nie mamy pewności, czy pobliskie miejsca siedzące nie zostały już sprzedane innym ludziom i nas stamtąd nie wywalą (bo bilety są na konkretny numer wagonu wynikający z kolejności, w jakiej są ustawione...). Sam przedział jest ok: To po prostu przedział, z którego wywalono normalne siedzenia i zamontowano 3 miejsca z hakami na rowery. Warto zabrać ze sobą taśmę klejącą, haki są zniszczone i mogą porysować obręcze (w naszym Lazaro porysowały), w drodze powrotnej widzieliśmy resztki taśmy poprzedników, więc pewnie jest to powszechny sposób. Dodatkową fajną rzeczą jest to, że jak wszystko przypadkiem działa, (w drodze powrotnej działało) to po wykupieniu miejscówki na rower dostaje się też miejsce siedzące w przedziale obok, skąd jest przeszklona ściana z widokiem na nasze rowery. Z tego, co widziałem większość osób z lepszym sprzętem jednak mimo wszystko wiszące rowery jeszcze dodatkowo zabezpiecza. Ogólnie ciągle się ktoś przy tych rowerach kręci, bo ta wnęka jest takim naturalnym miejscem do postania i pogadania bez blokowania ruchu w korytarzach. 5. W Szczecinie oczywiście większość peronów bez ramp i wind. Jest tylko przycisk dla niepełnosprawnych do wołania pomocy w pokonywaniu bardzo stromych schodów. Cóż od targania rowerów z pełnymi sakwami w górę i dół schodów jeszcze nikt nie umarł, nie? A jak jest pod względem rowerowym w Szczecinie? Ciekawie Mieliśmy szczęście, że zakwaterowaliśmy się u rodziny, która mieszkała blisko głównego rowerowego szlaku Szczecina przy Jasnych Błoniach, więc praktycznie do wszystkich najważniejszych miejsc i poza samo miasto dało się dojechać ścieżkami rowerowymi. Uwagę zwracało dość oryginalne oznakowanie rowerowe: praktyczny brak poziomych znaków, albo zupełnie przypadkowe ich użycie (często znaki wskazujące na drogę jednokierunkową, przy zupełnie klasycznym DDR) i co mnie osobiście trochę rozbawiło - w głębokim lesie, przy błotnistych wąskich nieutwardzonych ścieżkach stoją oficjalne znaki ciągu pieszo-rowerowego:) I coś przy czym przeżyłem szok kulturowy. W Szczecinie, zupełnie inaczej niż w Wawie, guziki do przejścia przez jezdnię świecą się, gdy nie są wciśnięte, a gasną, gdy się je wciśnie! Choć były też miejsca świetnie przygotowane dla rowerzystów: Skrzyżowanie szybkich asfaltowych dróg rowerowych w Lesie Arkońskim Genialna, wielokilometrowa prawie nieprzerwana trasa spod Głębokiego do Tanowa, gdzie zaczyna się wiele szlaków turystycznych. Ogólnie tereny wokół Szczecina bardzo nam się podobały, choć (głównie przez prawie codzienne burze i lenistwo) zwiedziliśmy dużo mniej, niż planowaliśmy, najdłuższa wycieczka wyszła do portu w Trzebieży na około 70km, reszta to krótkie wypady nad pobliskie jeziora i przez lasy. Dużo górek i pełno leśnych jezior to miła odmiana od płaskiego, piaszczystego Mazowsza. Bardzo fajnie jeździło się po górze w Lesie Arkońskim, gdzie widzieliśmy parę ścieżek przygotowanych do ambitnych zjazdów terenowych, z hopkami, rampami itd.. Sam Szczecin naprawdę robił wrażenie poniemiecką architekturą: Ale i idylliczne wsie poza miastem były bardzo fajne do zwiedzania na rowerze: Przynajmniej jak długo jechało się prawie nieuczęszczanymi drogami, wijącymi się przez pola i lasy. Problem był tylko na bardziej "ulicznym" odcinku między Policami, a Trzebieżą, wpakowaliśmy się akurat w roboty drogowe i ruch wahadłowy. To były chyba nasze dotąd najbardziej emocjonujące przeżycia na rowerze. Na długo wyczekiwanym zielonym wszyscy (łącznie z tirami i wywrotkami) ruszali do przodu jak szaleni, wyprzedzając z ledwością biednych, cisnących ile wlezie rowerzystów, którzy zostawali w tyle, mając nadzieję, że ludzie sterujący ruchem poczekają na nich i zaraz z naprzeciwka nie puszczą im na czołowe takich samych wariatów z drugiej strony (oczywiście raz nie poczekali i puścili, ale na szczęście w tamtym miejscu już było dość szeroko i dało się przemknąć bokiem). Ogólnie wyjazd udany, choć jazda z rowerem koleją, wbrew temu wszystkiemu co czytałem wcześniej w różnych źródłach o reformach, była dokładnie taka, jak można się było tego spodziewać - dla ludzi lubiących przygody Teraz we wrześniu będziemy jechać jeszcze raz - tym razem do Gdyni, to zobaczymy, czy wpadka była tylko przypadkiem, czy może jest statystycznie standardem. A, no i w Warszawie, już na ostatnich metrach przed powrotem do domu wpadliśmy w (pierwszą w życiu) kontrolę stanu trzeźwości rowerzystów. Na szczęście zdana, ale mogło być inaczej, bo w Warsie kusili jakimś lokalnym niepasteryzowanym piwkiem
    2 punkty
  37. Dzisiaj korzystając z wcześniejszego fajrantu postanowiłem dojechać wreszcie do twierdzy Modlin, popularnego podwarszawskiego kompleksu zabytkowych umocnień. Większość rowerzystów tam jeździ ulicą, ja jednak postanowiłem pokonać wreszcie całą trasę wałami przeciwpowodziowymi, poprzednio jakoś nigdy mi się nie udawało, bo gdzieś w 2/3 szlak robił się zupełnie dziki i telepało tak, że można było sobie pokruszyć zęby, a skaczący łańcuch grał na tylnym trójkącie heavy metal Oto trasa: W obie strony około 50km Trasa jak zwykle bardzo ładna. Na początku pełno ludzi z wózkami, dziećmi, psami, półpijanych bywalców wiślanych pubów... potem coraz mniejszy tłum, głównie rowerzyści i mieszkańcy pobliskich wsi, a na samym końcu już tylko młodzi, sprawni, uparci rowerzyści, głównie na góralach Wyjątkowo wredny telepator, ukryty pod sielską, malowniczą powłoką. Po parunastu minutach praktycznie cały położyłem się na kierownicy, bo atakowany odtyłkowo kręgosłup już nie wyrabiał. Piękne, uspokajające widoczki na nadwiślański rezerwat. A tu klub golfowy znajdujący się obok rezerwatu. Dbają oto by zwierzątka z naprzeciwka nadal były zagrożone A tu za to cały wiejski zwierzyniec. Dorodne boćki prawdziwe, nie plastiksowe, jak to miejscami bywa "Spychacz tanio sprzedam. Prawie nieśmigany". W tym miejscu też pojąłem, że jest mi jakoś dziwnie niedobrze i mam obrzydliwy chemiczny smak na języku. Zajrzałem do bidonu, a tam woda... taka jakby lekko niebieskawa 0_o. Okazało się, że bidon, który moczył się przez noc w płynie (kochana żonka stwierdziła, że jakoś dziwnie pachnie i zrobi mi taką przysługę) mimo parokrotnego wymycia gorącą wodą przed jazdą jakoś wchłonął resztki płynu do naczyń i teraz zaczął je wypuszczać... No i masz babo placek, słońce nadal grzeje jak szalone, zero cienia na wale, ja zero gotówki przy sobie, a jedyna dostępna woda poza tą z Wisły ma kolor bladego smerfa. Co miałem zrobić... piłem do końca. Nie pieniła się, więc stężenie chyba nie było śmiertelne :DD W końcu zacząłem docierać do celu: Tym szerokim luksusowym poboczem posłużyłem się w drodze powrotnej, póki co cierpiałem, bo postanowiłem sobie, że dojadę do końca wałem. Szosowcy zasuwający dołem 3 razy szybciej ode mnie wydawali się szczerze wzruszeni moim poświeceniem Pierwsze fortyfikacje, do których dotarłem. Jak rozumiem te masywne betonowe barykady na próbujących taranować obiekt turystów? Na chwilę przycupnąłem na miejscu na modlińskiej plaży, racząc się przygotowaną na szybko przed wyjazdem suchą kanapką z serem i salami zrobioną na obrzydliwym "chlebie ziemniaczanym", który jakiś czas temu kupiłem przez przypadek. Ziemniaczany? Serio? Normalnie ostatnio strach cokolwiek kupić bez dokładnego czytania etykiety. Dla zabicia smaku popiłem smerfową wodą. Na tym etapie dostałem telefon od pani małżonki, że gdzie w ogóle jestem, czemu nie jestem w domu i jak śmiem jeździć w takie fajne miejsca bez niej. Wolno mi jeździć samemu tylko w nudne, nieciekawe miejsca i na pewno nie powinienem przy tym okazywać radości Po wysłuchaniu tyrady na temat mojego braku ducha drużynowego, solidarności i upadku wszelkich małżeńskich cnót poczułem się pokonany i zgodziłem na rychły powrót, zostawiając za sobą wszystkie te imponujące warownie, forty i ceglane koszary. Jeszcze tam wrócę! (i następnym razem wyłączę komórkę ). Wte górą, wewte powyżej ukazanym dołem. Ino bokiem. Ogólnie wycieczka fajna, jak najbardziej zachęcam do naśladownictwa, bo jak nikt nie jeździ, to wały zarastają
    2 punkty
  38. Geax Saguaro 2.2 29er To co skłoniło mnie do napisania tego krótkiego opisu - testu to to że na forum często padają pytania na temat uniwersalnych opon które nie będą ciążyć na asfalcie , a że sam od jakiegoś czasu posiadam wyżej wymienione gumy postaram sie wypowiedzieć na ich temat . Geax to taki odpowiednik znanej w świecie szosowym marki "Vittoria" . Saguaro to w ofercie firmy Geax taki typowy "allrounder" który ma przejechać wszędzie i po wszystkim w granicach rozsądku, często bowiem tak jest że zjeżdżając z szosy natrafiamy na błoto czy głęboki piach a przecież nie chcemy mieć przymusu prowadzenia roweru przez jakiś odcinek i wolimy ( a przynajmniej ja ) go przejechać choćby wrzucając młynek. Opisywane przezemnie opony są w wersji drutowanej o szerokości 2.2 i obręczach o szerokości wewnętrznej 17mm. Oczywiście opisywane gumki można bez problemu zalać mleczkiem - nic nie stoi na przeszkodzie Na forach internetowych możemy znaleźć dość sporo o rzekomej uniwersalności tych opon i niskim zużyciu bieżnika. Waga opon w wersji drutowanej pod koła 29" wynosi ok 830g , fakt to sporo lecz w przypadku również znanego Continentala Race Kinga nie widzę dużej różnicy jeżeli chodzi o kwestie wagii a wolę posiadać odrobinę cięższe opony (saguaro) niż martwić się możliwymi przecięciami opon ( Race King) Asfalt 5/10 - Jest wolniej niż na Race Kingu ( średnia różniąca się ok 2-3km/h) Drogi gruntowe 7/10 Strome podjazdy leśne po utwardzonych ścieżkach i ściółce 9/10 - to właśnie tu saguaro pokazuje swoje pazurki i umożliwia podjazd wzniesień na których race king zwyczajnie buksował po lekkim podniesieniu tyłka z siodła Piach 8/10 Błoto , warunki po kilku dniach deszczu - 6/10 - nie oszukujmy sie opona bez problemu przejedzie przez głębsze błoto czy kałuża lecz o stromych wzniesieniach nie ma mowy . Ogólna ocena opony Opona od czasu zakupu ( Lipiec 2013) przejechała po zróżnicowanych podłożach ok 3200km spisując się przez ten czas wyśmienicie - co prawda środkowa część bieżnika w tylnej oponie już prawie zrównała się ze środkowym ciągłym paskiem lecz i tak uważam że jest nieźle. Moim zdaniem najbardziej uniwersalna oponka na rynku rowerowym w nie wygórowanej cenie i o dobrej odporności na ścieranie.
    2 punkty
  39. Najpierw trochę o sobie. Uważam że jestem doświadczonym rowerzystą i nigdy nie miałem żadnej poważnej kolizji. Na rowerze przejechałem ponad 57 000 km. po szosie i miasto po za miastem. Ja używam kasku choć nigdy się nie przydał i mam nadzieję że nigdy nie będzie mi potrzebny. Kask ma też inne zastosowania niż ochrona przed upadkiem, latem chroni przed słońcem a w chłodne dni jakby trochę mnie wieje po głowie.Co do samej jazdy i zachowania się na jezdni: 1. Naucz się odwracać do tyłu bo widzę nie raz jak rowerzyści odwracając się skręcają całym ciałem razem z kierownicą. W tym momęcie wyjeżdżają na środek jezdni. 2.Jadąc nocą mniej choć odblaski a najlepiej świecące lampki. 3. Jadąc szosą zachowaj odstęp od krawężnika.pobocza od pół metra do metra. W ten sposób kierowca musi wychamować auto i nie będzie się wbijać na trzeciego. Jeszcze jedno , jadą za blisko krawężnika możesz zachaczyć pedałem i wtedy o upadek nie trudno. 4. Uważaj na ciężarówki , autobusy , tiry często bywa że kierowcy to chamy i potrafią spychać z drogi przy wyprzedzaniu. Zerkaj czy ciężarówka która cię wyprzedza nie ma przyczepki lubią zamieść nią. 5. Nie używaj słuchawek. Słuchanie muzyki sprawia że nie słyszysz nadjeżdżającego auta. Na szosie potrzebne są wszystkie zmysły to może uratować życie. Ja nie raz widząc z przodu auto i słysząc z tyłu auto które nie zwalnia zjeżdżam do boku pozwalając mnie wyprzedzić. Wiadomo debili na drogach nie brakuje. 6. Na światłach nie zawsze omijaj stojącą ciężarówkę. Ruszysz szybciej ale i tak cię dogoni i kierowca ma problem z wyprzedzeniem co powoduje niebezpieczeństwo . A ruszając za ciężarówka można się fajnie rozpędzić i trochę kultury pokazać od strony rowerzysty nie zaszkodzi a nie pchać się na chama , oby tylko pierwszy ze świateł. 7.Jadąc za ciężarówką zachowaj bezpieczną odległość. Im szybciej ty dalej od zderzaka. 8. Uważaj na innych rowerzystów i pieszych są mniej przewidywalni niż kierowcy aut. 9. Na skrzyżowaniach szukaj kontaktu zwrokowego z kierowcą . Nawet jak masz pierszeństwo przejazdu upewnij się że kierowca cię widzi i nie ruszy nagle. 10. Rozsypany piasek czy liście, można się przejechać. Mokre szyny kolejowe czy tramwajowe tez bywają śliskie. 11.Skręcając sygnalizuj swój zamiar wyciągniętą ręką. 12 .Wszelkie dziury w jezdni staraj się omijać po prawej , jak chcesz po lewej to zachowaj ostrożność. 13. Jadąc po deszczu uważaj na kałuże , mogą być tam dziury których nie widać. 14. Przejeżdżając przez pasy czy jadąc ścieżką rowerowa przecinasz jezdnię , zawsze zachowaj szczególna ostrożność mimo że masz pierwszeństwo. 15. Pamiętaj , kierowce chroni kupa żelastwa, poduszki powietrzne , pasy bezpieczeństwa a ty masz tylko kask o ile w nim jeździsz. Zawsze jesteś na przegranej pozycji więc mniej oczy z tyłu głowy i wiatr zawsze w plecy. Pozdrawiam wszystkich rowerzystów.
    2 punkty
  40. Dzisiaj przydarzył mi się bardzo miły przypadek. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu spotkałem bosą rowerzystę! Czyli nie tylko ja wpadam na pomysł, że latem na rowerze można jeździć bez butów. Uciekaliśmy przed burzą, więc to bardzo taktyczne podejście. Pytanie, czy zdarza jej się to częściej, czy potrzeba chwili. Podejrzewam, że skoro wpadła na taki pomysł to raczej nie potrzeba chwili - było jeszcze sucho, nie padało. A ja? Wstyd - kapki na nogach (na szczęście później się poprawiłem). Ale nie o tym... Achtung! Minen! Dostąpiłem zaszczytu wyjazdu służbowego do Ustki, by nadzorować uruchomienie systemu, nad kostką którego moja firma pracowała przez ostatnie dwa lata. Dwa tygodnie bez roweru? Nie możliwe rzecz jasna. Na szczęście dostałem samochód kombi, więc z zapakowaniem się nie było problemu. Wziąłem MTB. Byłem już w Ustce raz na wakacjach, więc okolicę znałem. Wiedziałem, że jest gdzie jeździć. Oczywiście pierwsze dni pokręciłem się tylko po mieście, odwiedziłem stare śmieci. Przyszedł jednak weekend. Na mapie wypatrzyłem czerwony szlak w kierunku Rowów, więc jazda... Jazdaaaa Do orzechowa jeszcze było ok. Potem już bardzo ciężko. Nie dość, że gęstwina, bardzo stromo, to sporo piachu. Widoki jednak rewelacyjne. Niestety czerwony szlak mnie pokonał. Nie jestem wytrawnym połykaczem ścieżek XC, więc czerwony szlak Ustka<-->Rowy jest dla mnie za ciężki. Odpadłem w miejscowości Poddąbie i wróciłem szosą do Ustki. Na odcinku Ustka <--> Poddąbie suma podjazdów 127m. Oczywiście to były raczej podejścia niż podjazdy... Dnia następnego próbowałem dojść plażą z Ustki do Rowów... Niestety nie dałem rady także. W Poddąbiu zawróciłem. Zrobiłem sobie "kuku" w stopę. Syndrom nieużywanych stóp. Słabe mięśnie, stopy nie przyzwyczajone do chodzenia po miękkim piasku. Coś sobie naciągnąłem. Bolało przez tydzień... Zachodnia strona wydaje się być dużo lepsza. No i okazała się! Trasy dużo łatwiejsze, łagodniejsze podjazdy, chociaż dwa razy odpadłem od "ścianki", niemalże łamiąc sobie nogę. W ogólności jednak teren dużo ciekawszy dla niewytrawnych XC'ów. Oprócz licznych ścieżek można po prostu pojechać przez las na rympał. Tak też robiłem. Opłaca się. Oto co zobaczyłem. Teren rewelacyjny. Polecam wszystkim. Obok jest poligon. Bardzo łatwo zaplątać się na teren wojskowy. I tutaj uwaga. Bez zgody dowództwa nie można oczywiście wjechać - formalnie. A nie formalnie można tam spotkać na leśnych ścieżkach wozy bojowe piechoty, a taki pojazd jest naprawdę niebezpieczny! Podobno w okresie wakacyjnym (kiedy nie ma ćwiczeń) poligon jest otwarty dla cywili (wycieczek). Polecam. Bardzo ładne tereny. Jeżeli ktoś będzie miał możliwość legalnie i bezpiecznie zapuścić się tam rowerem, to tylko pozazdrościć. Z nierowerowych atrakcji polegam Bunkry Bluchera (http://www.bunkryustka.pl/ustka-bunkry/). Nowo otwarta inicjatywa prywatna. Prywatne osoby uratowały baterię przeciwlotniczą przed zapomnieniem. Wejściówka jest dość droga, bo 10 PLN (zwiedzanie z przewodnikiem), ale warto. Ze znajomymi weszliśmy jako ostatnia grupa zwiedzających. Zwiedzanie z przewodnikiem trwa 40 minut... Zapytaliśmy o to i tamto... Z 40 min zrobiło się chyba półtorej godziny. Naprawdę pasjonaci! Warto!
    2 punkty
  41. Po prostu ubóstwiam ten filmik i ducha wolności rowerowej jakże trafnie w nim ujętego ..... http://www.youtube.com/watch?v=TJhcLST2Wgg&feature=relmfu Więcej o całej sprawie : DETOUR
    2 punkty
  42. No i stało się.. tak jak zapowiedziałem - na przodzie ląduje Smart Sam 29x2.1 do kompletu z SS 28x1.75 z tyłu (większy nie wchodzi niestety w ramę :/ ) i to w widelcu Suntour NEX 4110 v2.0... Skoro mam w końcu chwilkę to na szybko podzielę się pierwszymi doświadczeniami: Jak to wyszło? Powiem szczerze i bardzo subiektywnie, jak dla mnie zapas jest w zupełności wystarczający - nawet błoto się nie zbierało w przeciwieństwie do tyłu gdzie z boku było 0,4cm co według zdjęć z pomiarem daje raptem 0,1cm różnicy Może to o ten 0,1com za mało tam z tyłu A jak to 2.1 wygląda względem 1.75? No ale jak to wygląda na rowerze? Jaka to asymetria rozmiarów tak na oko? A co z tym błotem? Nie żartujmy że te 0,4cm luzu w porównaniu do 0,5 cm z przodu robi istotną różnicę... No więc tył wyglądał tak: A przód..przód wyglądał tak: Czyli 0,1 cm potrafi zrobić różnicę Jakie odczucia? Szerszy przód względem tyłu daje więcej pewności, jeśli zdarzają się uślizgi to są to ślizgnięcia tyłu -> łatwe do opanowania Niedostępne piaski stały się przejezdne, większa prędkość na piaskach = tańczenie, ale delikatne tyłu jw. łatwe do opanowania i prowadzenia - gorzej jak trzeba wykonać wtedy ostrzejszy skręt ale taki już jest urok piachu, że się na nim trochę pływa i wtedy reakcja skrętu jest opóźniona i ospała. Na poprzednich 1.35 CX Compach nie do pomyślenia w ogóle takie wyczyny bo od razu uciekały i elegancko składały rower na bok... Asfalt - 3 bar przód i 3,5 tył wydawało mi się w miarę optymalnie, ale po takiej zmianie przodu z 1.35 na 2.1 już odczułem na pewno większy opór przy przyspieszaniu - łapałem się na tym że zmieniałem podświadomie jedno przełożenie niżej przy przyspieszaniu niż normalnie. Po późniejszych wyczynach w terenie i powrocie na asfalt uznałem, że takie ciśnienie jest za duże i za bardzo czuć szczegóły na drodze i zszedłem do 2,5 bar przód i 3 bar tył. Opory nie zwiększyły się odczuwalnie, natomiast dużo zyskał komfort przez wygładzenie drobnych nierówności drogi tj. np. kostki brukowej itp. Leśne ścieżki - czyli umiarkowane korzenie, miękka ściółka, kamyczki i żwirki , nie duże trawy, piaski małe i średnie - ciśnienie 2 bar przód i 2,5 bar tył czyli 0,5 poniżej minimum producenta dla 1,75 i wtedy zrobiło się miło, miękko i przyjemnie. Mniejsze nierówności (korzenie, kamienie) były pochłaniane przez obie opony. Większe (dołki) neutralizowały amorki. Byłem pod dużym wrażeniem gdzie teraz mogę wjechać i dojechać. Zwiedziłem sporo zapomnianych, zarośniętych ścieżek - niestety gęsto zapajęczonych (macie na to jakiś sposób? myślę już o bandamkach na twarz i włosy + gogle ). Przebijałem się przez piaszczyste drogi. Pędziłem po leśnych ścieżkach z taką łatwością i prędkością, że wcześniej myślałem, że do tego trzeba mieć mięśnie ze stali i lata intensywnych treningów. A to po prostu trzeba było mieć większe/lepsze opony Trawy wyższe i gęstsze - szło ładnie ale co najlepsze bardzo ładnie wyczyściło oponki z błota ps. Mój ciśnieniomierz to tania rozpadająca się chińszczyzna i dopiero przy okazji będę się starać ustalać dokładność jego wskazań
    2 punkty
  43. Dzisiaj mam za sobą wspaniałą przejażdżkę - w liczniejszym niż zazwyczaj towarzystwie zaliczyłem będzińską Dorotkę. Brzmi nieźle, prawda? Spokojnie, Dorotka to góra w Będzinie, która jest na wyciągnięcie ręki z Dąbrowy Górniczej, a raczej w zasięgu wzroku. Z mojego okna prezentuje się następująco. Oprócz mojego stałego kompana (BTH), tym razem do stawki dołączyła fajna laska - Ewelina to zapalona rowerzystka, której górki nie są straszne. O godz. 11.00 stawiliśmy się w umówionym miejscu i z Dąbrowy ruszyliśmy do parku Zielona, a stamtąd ścieżką rowerową do Będzina. W Będzinie obejrzeliśmy słynny zamek oraz przylegający do niego kościółek, aby ruszyć przed siebie. Nie ujechaliśmy daleko, bowiem obok będzińskiej "nerki" odbywała się jakaś impreza rajdowa. Samochody wyły jak szalone, więc wygrał samczy instynkt - podjechaliśmy obejrzeć to widowisko. Maszyny wściekle wyły i paliły gumy. http://www.youtube.com/watch?v=XW0b35FN3aY Czas ruszyć dalej. Nieopodal zamku znajduje się uroczy pałac. Przed pałacem, w ogrodzie odbywały się targi rękodzieła, więc przeciskaliśmy się w tłumie na swoich stalowych rumakach, gdyż nie mogło nas tam zabraknąć. Będąc nieopodal góry, nie wygląda ona strasznie. Wjazd na Dorotkę jest ani trudny, ani łatwy, że tak się wyrażę. U podnóża góry ciągnie się zwykła droga asfaltowa o małym kącie nachylenia. Następnie przychodzi zmierzyć się z asfaltową alejką. Jest stromo, ale to zaledwie 500 m do podjechania. Po chwili żarty się kończą. Z asfaltu zjeżdża się na udeptaną ścieżkę - jest tak stroma, że nie dałem rady pod nią podjechać. Po pierwsze, łyse tylne koła buksowały. Po drugie, gdy już złapałem przyczepność, na rowerze "stawałem dęba". W trosce o swe kości, rower podprowadziłem 50 m, po czym wsiadłem nań, bo - choć stromo - można było już jechać. Najlepsze jest to, że ja i Ewelina oboje spadliśmy z rowerów górskich, a kumpel wjechał pod tę stromiznę na swojej miejskiej maszynie. Po zaliczeniu tego newralgicznego punktu jedzie się przez moment po bardzo przyjemnej ścieżce. Widok z Dorotki na Zagłębie. Po chwili pojawia się kolejny średnio stromy podjazd - 200 m i już ląduje się na szczycie Dorotki. A tam piękna polana i ustawiony pośrodku kościół. Tak wygląda góra z lotu ptaka. Tablica informacyjna obok kościoła. Pyknęliśmy kilka fotek, moment odpoczęliśmy, uzupełniliśmy płyny i ruszyliśmy dalej. A przecież po męczarni czas odebrać nagrodę - zjazd z góry, łącznie kilka km. Z Dorotki pędziliśmy spokojnie do parku Zielona w Dąbrowie Górniczej, a stamtąd na Pogorię III. Po raz pierwszy w bieżącym sezonie widziałem tak wiele foczek, które wypełzły na plażę. W wodzie też roiło się od amatorów kąpieli. Z tej okazji powstała fotka grupowa:). Kumpel dołączył do plażującej się żony, a ja z Eweliną zaliczyliśmy rundkę honorową wokół Pogorii i wróciliśmy do punktu wyjścia. Ciekawostki dropsa. Kumpel kupił uchwyt na telefon komórkowy. Tani (30 zł), zwykły, brzydki jak noc, ale spełnia swoją rolę, niemniej kolega obawia się o kondycję swojego cacka podczas zjazdów - ponoć nie trzyma telefonu wystarczająco mocno. Swoją drogą, przymierzam się do kupna tabletofonu Samsung Galaxy Note, a że nie oszczędzam sprzętu, będę woził go na rowerze. Czy ktokolwiek wozi takiego bydlaka? Jeśli tak, będę wdzięczny za rekomendację uchwytu rowerowego. Z planowanych 30 km zrobiły się 42. Taki dystans to świetna zabawa, rowerowy lamer nie zmęczy się za bardzo, a i może po wycieczce normalnie funkcjonować przez resztę dnia. 70 km to za dużo dla lamera. No dobra, Dorotka zaliczona, w przyszły weekend porwiemy się na kolejną trasę. Kompanom dziękuję za tę wycieczkę. Pozdrower! Dzisiaj pękło: 42 km Stan licznika: 771 km Rowerowy lamer - blog do polubienia!
    2 punkty
  44. Minionej nocy spałem zaledwie 4 godziny, podczas dnia miałem niezły mętlik z uwagi na załatwianie pewnych formalności, do tego doszedł cholerny zaduch - tak oto wygląda recepta na trudny dzień. Obiad pochłonąłem o godz. 18.00 i w zasadzie, z czystym sumieniem, mógłbym wywalić się przed telewizorem, aby z czasem wpaść w objęcia Morfeusza. Zapragnąłem jednak wyskoczyć na rower, bowiem w bieżącym tygodniu zaliczałem tylko krótkie trasy z synem. Nastawiałem się na 20 km w dobrym towarzystwie, ale kumple dali ciała. "Jadę sam" - postanowiłem. Udałem się na Pogorię III w celu podlansowania. Zanim wjechałem w okolice molo, spotkałem kumpla. Uwaga, będzie ciekawie. Przybył na miejsce odebrać rower kumpla, który kilkanaście minut wcześniej miał wypadek. Jego kolega jeździł na "ostrym kole" i nie zdążył wyhamować w jakiejś dziwnej sytuacji - aby uniknąć staranowania dzieciaka, przywalił w drzewo. Złamał obojczyk, przyjechała po niego karetka, połamał się również rower - rama i kierownica. No, dzwon musiał być konkretny. Wracaj do zdrowia! Z kumplem pogadałem 10 minut i już miałem ruszać, gdy z nieba poczęły spadać krople deszczu. "W to mi graj!" - pomyślałem i ruszyłem przed siebie. Po przejechaniu 1,5 km sytuacja była dramatyczna, widoczność spadła do 500 m, lało jak z cebra. Normalnie bym się nie przejął, ale miałem na nogach nowe buty, więc chcąc uniknąć w nich gnoju, zajechałem pod zadaszenie - przystań wielu rowerzystów w tym patowym momencie. Deszcz był bardzo intensywny, lecz po 10 minutach zza chmur wyłoniło się słońce i... piękna tęcza. Objechałem Pogorię, a mój umysł domagał się kolejnego okrążenia bez odpoczynku. Tak też zrobiłem. Drugie okrążenie wciągnąłem noskiem, a następnie pojechałem do Parku Zielona. Ot, rutyna. Tam spotkałem swojego rowerowego superbohatera. Facet zatrzymał się obok mnie i spytał o drogę. Odpowiadając uprzejmie, tłumiłem emocje, choć korciło mnie, aby rozwinąć rozmowę. Co wyjątkowego było w tym rowerzyście? Spójrz sam, czytelniku. Pokrzepiający widok. Temu gościowi należy się szacunek. Zamiast planowanych 20 km, pod domem licznik wskazał zaliczone 27 kilosów. Zero zmęczenia, zero bólu, zero zadyszki mimo wykańczającego dnia. Czuję, że żyję. Pozdrower! Rowerowy lamer - blog do polubienia!
    2 punkty
  45. Jako laik przymierzający się do kupna roweru, trafiłem na forumrowerowe.org - bardzo je sobie chwalę, jednak podczas lektury tonąłem w natłoku informacji, skakałem z tematu na temat, terminologia mnie przerastała, a czytania było... No, opasłe tomy. Postanowiłem zebrać wszelkie najważniejsze informacje, jakich szuka POCZĄTKUJĄCY rowerzysta, wzorując się na własnych doświadczeniach, i spisać je łopatologicznie, prostym językiem, tak aby każdy lamer wiedział, czym się je kupno roweru, w co powinien maszynę doposażyć oraz jak ustawić najważniejsze elementy. Wciąż żaden ze mnie znawca, ale etap wyboru roweru i kupna najważniejszych elementów wyposażenia mam za sobą, więc niosę pomoc. Do kwestii rowerowania podchodzę ze zdrowym rozsądkiem, jak mi się wydaje, więc doradzam zdroworozsądkowo. Pragnę podkreślić szlaczkiem, że niniejszy poradnik przeznaczony jest dla początkujących rowerzystów, a wyrażone zostały opinie autora w oparciu o jego własne doświadczenia. Autor jest rowerowym lamerem - żółtodziobem, amatorem, który połknął bakcyla. WYBÓR ROWERU Temat trudny i rozległy. Zastanów się, gdzie będziesz jeździć i jak intensywnie, aby nie dokonać niewłaściwego wyboru. Kupno wypasionego roweru za 5 tys. zł to w pewnych przypadkach żaden problem, ale czy to ma sens, jeśli w sezonie przejedziesz 500 km? Rozważ cenę, osprzęt, wagę, a przede wszystkim rodzaj roweru. Rozmawiaj z ludźmi, gnęb sprzedawców (za porady nie każą sobie płacić), pisz na forum et cetera. Im więcej wiedzy przyswoisz przed dokonaniem zakupu, tym lepiej. PIERWSZA TRASA Nastał TEN dzień, w którym odbierasz rower. Planujesz zatem wsiąść na maszynę i rychło ruszyć w trasę, prawda? Jeśli kupujesz rower w sklepie stacjonarnym, będzie złożony i gotowy do jazdy. Jeśli jednak dokonasz zakupu drogą internetową, rower prawdopodobnie przyjdzie w paczce, częściowo rozłożony. Warto mieć zatem klucze (płaskie oraz imbusy), a także pompkę, no i troszkę wolnego czasu. WYJAZD NA DROGI PUBLICZNE Jeśli pragniesz jeździć po drogach publicznych, musisz spełniać podstawowy warunek: osoba pełnoletnia musi mieć przy sobie dowód osobisty, natomiast niepełnoletnia musi wylegitymować się kartą rowerową (w razie kontroli, rzecz jasna). Dorośli nie potrzebują więc prawa jazdy, czy czegokolwiek innego, ot, dowód wystarczy. Dziwna sprawa, ale nie czas i miejsce, aby o tym dyskutować. Kartę rowerową można wyrobić ukończywszy 10. rok życia, krótki kurs wieńczony jest egzaminem sprawdzającym wiedzę teoretyczną oraz umiejętności w jeździe rowerem. Egzaminy przeprowadzane są zazwyczaj "w szkołach". Jeśli nie ma takiej możliwości lub termin kolejnego egzaminu jest zbyt odległy, można udać się (ew. zadzwonić) do najbliższego posterunku policji, aby zasięgnąć wiedzy nt. organizowanych kursów. Zatem - młodzież musi mieć kartę rowerową, a dorośli dowód osobisty. To wszystko w temacie uprawnień, aby poruszać się po drogach publicznych. Nieco więcej obwarowań dotyczy roweru. Oto niezbędne wyposażenie: - lampka przednia emitująca światło stałe białe lub żółte. Mimo że - teoretycznie - lepiej widoczny jest stroboskop (opcjonalne ustawienie niektórych lampek/latarek), nie można go używać sunąc po drogach publicznych; - lampka tylna emitująca czerwone światło stałe lub pulsujące. Na zdrowy rozsądek, lepiej widoczne jest światło pulsujące; Oświetlenie nie musi być włączone za dnia, jedynie w nocy (no, powiedzmy, że tzw. szarówka to najwyższy czas na włącznie lampek, dla własnego bezpieczeństwa). Odblaski nie mogą być zamontowane niżej niż 35 cm ponad powierzchnią jezdni, a jednocześnie nie wyżej niż 90 cm. Światła powinny być na tyle jasne, aby można było je zobaczyć z odległości 150 cm. W oświetlenie warto zainwestować trochę kasy. Tanie lampki sprawiają, że rowerzysta jest widoczny na drodze, natomiast droższy sprzęt dodatkowo oświetla drogę, więc można uniknąć przykrych kontaktów z dziurami, krawężnikami czy innymi paszkwilami. - oprócz oświetlenia, rower musi być wyposażony w szkła odblaskowe, białe z przodu, czerwone z tyłu (nie mogą być w kształcie trójkąta). Na szprychach można ponadto - a nawet zalecane jest - zastosować odblaski w kolorze pomarańczowym, nie więcej niż jeden odblask na koło (unikaj zatem choinkowych zestawów). Odblaski mogą być zamontowane również na pedałach; - dzwonek lub sygnał dźwiękowy o "nieprzeraźliwym dźwięku" (tak definiują to przepisy); - przynajmniej jeden sprawny hamulec. Tak wyposażonym rowerem możesz poruszać się po drogach publicznych. Kask nie jest obligatoryjny (w opcji ochraniacze), natomiast dla własnego bezpieczeństwa warto zainwestować w takowy. Głową muru nie przebijesz... AKCESORIA I FATAŁASZKI Mając skompletowane wyposażenie obowiązkowe, czas przystąpić do kompletowania akcesoriów. Mogłoby się wydawać, że to zbędne bajery, ale prędzej czy później zapragniesz mieć pod ręką kilka rzeczy. Okulary. Z pewnością widząc rowerzystę w okularach zastanawiasz się, czy to jakiś lans, czy rewia mody? Nic z tych rzeczy, okulary są niezbędne podczas jazdy. Chronią nie tylko przed rażącym słońcem, ale i komarami (np. gdy jeździsz sporo w okolicach akwenów wodnych), wścibskimi gałęziami (w lasach, parkach), pyłem czy też kamykami. Kierowcy wiedzą, że kamyk wystrzelony spod opony może spowodować pęknięcie szyby samochodu, więc można sobie wyobrazić, co się stanie, gdy trafi w oko. Sakwa. Montowana pod siodełkiem lub trójkątna na ramie. W zasadzie element niezbędny. Do sakwy schowasz np. telefon, mapę, baterie, chusteczki, dokumenty i pieniądze, lecz przede wszystkim najważniejsze narzędzia. Wyobraź sobie, że jesteś 20 km od domu w lesie i poluzowało Ci się siodełko, wyskoczył pedał, zerwał łańcuch lub złapałeś, Czytelniku, gumę. Boli na samą myśl, prawda? Przydadzą się następujące elementy: - pompka, - zapasowa dętka i łatki do sklejania, - klucz do spinania łańcucha, - klucze imbus, - klucze płaskie. Ja wybrałem sakwę montowaną na ramie, bowiem mogę do niej sięgać podczas jazdy, pewnie trzymając kierownicę. Bidon. Rzecz niezwykle przydatna w trasie, szczególnie na względnym odludziu. Prędzej czy później kasa za bidon + koszyk zwróci się. W zależności od zapotrzebowania na płyny, można dobrać pojemność bidonu. Ja chłeptam z baniaczka o poj. 0,7 l i tyle wystarczy mi na 30-kilometrowe wyprawy. Licznik rowerowy. Wprawdzie nie jest to rzecz niezbędna, ale sugeruję taki zakup, bowiem motywuje on do jazdy i daje poczucie ogarniania sytuacji, że się tak wyrażę. Podczas konfiguracji licznika należy wpisać obwód opony. Można to zrobić manualnie lub skorzystać z niniejszego zestawienia. Parametry swoich opon znajdziesz zapisane na nich. Reszta zależy do Twojej wyobraźni. Zapięcie (podręczny zestaw antykradzieżowy), chlapacze czy bagażnik - wybór należy do Ciebie. Świadomie nie sugeruję konkretnych produktów. Wybór akcesoriów jest ogromny, sporo zależy od zasobności portfela. Podpowiadam tylko, że tanie akcesoria nie zawsze są złe. Co się tyczy ciuchów, oczywiście możesz ubrać się od stóp do głów jak zawodowiec, ale na dobry początek sugeruję umiar. Przyjdzie pora na dedykowane spodenki, oddychające koszulki czy specjalistyczne buty. Pamiętaj tylko, że jeżdżenie w spodniach dżinsowych to tragedia - to jest niewygodne, że o "wietrzeniu" nie wspomnę. W krótkich spodenkach dodatkowo opalisz nogi. Jak na mój gust, niezbędnym akcesorium ciuchowym są rękawiczki rowerowe (baz palców). Po pierwsze, jeśli intensywnie pocą Ci się dłonie, problem zniknie, bo pot wsiąknie w materiał. Po drugie, skoro pot wsiąknie, to będziesz pewniej trzymać suchą kierownicę. Po trzecie, unikniesz otarć o rączki (uchwyty) kierownicy, szczególnie gdy masz na wyposażeniu manetki do zmiany biegów typu grip (obrotowe). Po czwarte wreszcie, w przypadku ewentualnej gleby człowiek odruchowo broni się dłońmi, więc unikniesz przykrych widoków zdartej skóry. ZACZYNASZ SEZON? BĘDZIE BOLAŁO! Jeśli wsiądziesz na rower po dłuższej rozłące (w moim przypadku ponad 20 lat!), przygotuj się na odrobinę cierpienia. Po pierwszym treningu, nazajutrz będą Cię bolały mięśnie (nie tylko nóg), być może stawy, dłonie, nadgarstki, a na pewno tyłek. Choćbyś miał najlepsze siodełko, ból "siedzenia" ustanie po przejechaniu ok. 100 km. Norma i nie ma na to siły. Dla złagodzenia tego niemiłego efektu, możesz wyposażyć się w specjalne spodenki z "pampersami", czyli wkładami amortyzującymi. Wszelkie niedogodności miną wraz z przejechanymi kilometrami, a jeśli nie - kombinuj w kwestii dobrania optymalnej postawy na rowerze, regulując wysokość siodełka i kierownicy. Wysokość siodełka. Po kilku próbach udało mi się dobrać optymalne ustawienie. Najważniejsza rzecz, to wyprostowanie nóg. Na załączonym poniżej zdjęciu zaznaczyłem, jak powinny być ułożone nogi w pozycji, w której pedał jest w najniższej pozycji. Dotykając pedału piętą, nogi powinny być niemal zupełnie wyprostowane, tzn. zgięte delikatnie. Jest wiele teorii na ten temat, ale w moim przypadku jest to najlepsze rozwiązanie. W takiej opcji wsiadanie na rower i schodzenie z niego jest nieco utrudnione, ale najważniejsza jest postawa podczas kręcenia. Jako początkujący rowerzysta nie forsuj organizmu. Pierwsze trasy powinny być krótkie (30 min) i niewymagające większego wysiłku. Stawy i mięśnie muszą się stopniowo przyzwyczaić do nowego rodzaju aktywności. Z treningu na trening będzie coraz lepiej - doświadczyłem tego organoleptycznie. Przed jazdą warto wykonać kilka serii prostych ćwiczeń, jak skłony, przysiady czy pompki, aby rozgrzać mięśnie. Mam nadzieję, że spisane porady okazały się przydatne. Zachęcam do komentowania. Pozdrower! Zapraszam do śledzenia mojego lamerskiego blogu.
    2 punkty
  46. Trasa: Warszawa-Stare Babice-Izabelin-Warszawa Dystans: 25 km Co dzisiaj zaliczyłem: 1) Wyprzedzanie rowerzysty na podwójnej ciągłej 2) Wyprzedzanie rowerzysty na zakręcie 3) Wyprzedzanie rowerzysty na skrzyżowaniu 4) Wyprzedzanie rowerzysty na przejściu dla pieszych 5) Sprint przed rowerzystą do skrzyżowania 6) Sprint przed rowerzystą do ronda 7) Wyprzedzanie rowerzysty na centymetry. Ergo egzamin z bezpiecznej jazdy zaliczony!
    2 punkty
  47. Oj dawno mnie tu nie było. Wpisy owszem były, ale jak mam pisać bzdety to lepiej je kasować. Wyszło na to, że już mamy jesień. Za oknami ponuro, ciemno, liści brak, trawa też w nieokreślonym kolorze, zimno... Mogę spać po 12 godzin na dobę a i tak się nie wyśpię. Rowerowanie w najlepsze trwa. Nie odpuszczę mimo zimna. Ale faktem jest, że wdzianko ciepłe trzeba kupić. Mam nadzieję, ze nie pochłonie to mojej miesięcznej pensji. Nie ma to jak ponad 15 stopni na termometrze, nawet się wtedy pisać chce. W lecie najbardziej lubię jego noce. Sen nocy letniej... mam taki zawsze w sezonie maj-sierpień. Mogę jeździć godzinami. Im później tym lepiej. Najlepiej po polach wtedy gwieździste niebo otwiera przede mną swoje tajemnice. Ta przestrzeń, zatrzymany czas... czas płynie ale jak pomyślę sobie, że na te same gwiazdy patrzyły pokolenia czuję, że mój czas jest tylko chwilą w niepojętej wieczności. Kurde widzicie jak ta jesień na mnie działą?! Teraz już po nocy nie pojeżdżę - za zimno i stawy kolanowe nie pozwalają... W zeszłym tygodniu był szybki rowerek do biblioteki, zjazd z potężnej górki i łzy w oczach z zimna... chyba mi gały zamarzły hehe No nic tylko trzeba sie zaopatrzyć w zimowe wdzianka i jaka zimówkę bo w zeszłym roku Boże Narodzenie w moim i połówki przypadku było świętowane na rowerze. Śniegu za dużego nie było ale ciężko sie na letniej jechało. W tym roku święta spędzimy tam, gdzie śniegu będzie na pewno dużo ale gdy wrócimy nie straszna mi ta zima stulecia, którą od miesiąca w kościach czuje i rower nie stanie w garażu. Wracam do blogowania p.s. Wpis nie ambitny ale od czegoś trzeba zacząć..
    2 punkty
  48. Organizacja All for planet wraz z "Polską na rowery " zorganizowała sympatyczną akcję pod tytułem "Zaparkuj klimatycznie". Fajna akcja, w kraju w którym dalej większość obywateli woli wozić swoje szanowne zadki w samochodach i obżerać się przed TV. Generalnie chodzi o to żeby ludzie za pomocą głosowania wybrali w pięciu, polskich miastach ( Bytom, Kraków, Wrocław, Sopot, Rzeszów) położenie miejsc stojaków na rowery i ich wygląd zaproponowany przez grupę Noga Dzika. Rozwalił mnie problem Sopotu w którym jak na razie wygrywa projekt leżącej plażowiczki i który za razem (!) budzi mega kontrowersje. Powstała nawet grupa sprzeciwu na Facebooku przeciwko uprzedmiotowieniu kobiecego ciała tym projektem. Kurcze zawsze znajdzie się coś do czego można się przyczepić. Jestem kobietą i wcale mi nie przeszkadza stojak na rowery w postaci plażowiczki. Nie wpadłam nawet na to by to mnie jako kobietę w jakiś sposób obrażało. Swoja drogą nie urzekły mnie jakoś specjalnie wizualnie te projekty ale uważam, że jest to jakiś rozwojowy krok w sprawach ludzi poruszających się na rowerach. Miasta stają się powolutku coraz bardziej przyjazne nam rowerzystom i to się chwali. Ale żeby było aż tyle zamieszania wokół stojaka ....... Zaparkuj klimatycznie w Sopocie.
    2 punkty
  49. Za oknem coraz bardziej wiosennie ...... co sprzyja przejażdżkom rowerowym i nie tylko ..... Od jakiegoś czasu obserwuję jak ktoś zostawia pod moim domem rower, przyczepiając go codziennie do znaku drogowego za pomocą stalowej linki. Bardzo dobrej, stalowej linki co doskonale widać na załączonych fotkach. Niestety jeśli w Polsce coś się zostawia a zwłaszcza jest to rower to znaczy, że jest bezpański i można go sobie wziąć . Jeśli nie da się w całości to chociaż po kawałku ...... Niestety bożek rowerowy tym razem nie miał w opiece tej maszyny. ( rower stracił po zaledwie kilku godzinach siodełko i przednie koło) Amen.
    2 punkty
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Dodaj nową pozycję...