Skocz do zawartości

[pogadajmy] czyli co dziś robiłeś rowerowego - reaktywacja cz. 18


Rekomendowane odpowiedzi

  • Mod Team

Wczoraj niecałe 30 km po lesie - po pracy,po deszczu i w trakcie ( średnia > 23 - koło 26 " ).

 

Tak to jest,jak się wstaje wcześnie rano,a kręci się wieczorem na dobranoc,bo nie chciało się ruszyć d... podczas pogodnego weekendu.

 

Jak na warunki pogodowe / własne i tak było fajnie :icon_cool: .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wczoraj na tanim stalowym złomku z Decathlonu, wolnobiegu 7rz, kołach 26" 2,1, bez SPd, w ciuchach cywilnych, zrobiłem w wietrze i na mokrej drodze swoją starą trasę przez las Kabacki 31-32 km z prędkością średnią 26,5 km/h. Naginałem się trochę. Muszę to powtórzyć przy bezwietrznej pogodzie i będąc dobrze ubranym. Kilometr do urwania, bo w nogach i płucach zapas był. Nie zabrałem nawet opaski hr, bo miała być przejażdżka w deszczu... A było jak zwykle.

Jutro planuje 150km na szosie. W weekend natomiast jazda rodzinna z synem. Może uda nam sie wybrać 2 razy po jakieś 20-25 km.

 

Pozdr

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Miała być godzina przejażdżki, ze względu na duuuużo obowiązków. Na rozjeździe silniejsze pole magnetyczne (takie magiczne, co to na aluminium działa) ściągnęło mnie w stronę wylotu z miasta. Wyszło 3 godziny jeżdżenia i 51 km. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Mod Team

W najbliższą niedzielę miałem zamiar wystartować w maratonie w Wyrzysku, jednak wczoraj sam się z tej imprezy wykluczyłem. Wybrałem się na ostatni przed zawodami ostry trening w terenie. Nikomu nie pasowało żeby ze mną jechać więc ruszyłem sam. Po dojeździe w miejsce docelowego rycia zrobiłem kilka ciekawych pętelek na pełnym ogniu. Chciałem zjechać z bardzo stromego, trudnego technicznie zjazdu. Podjechać da się go z wielkim trudem i maksymalnym tętnem, zjechać z dużą pomocą hamulców. Stromizna jest ogromna, prędkości nabiera się błyskawicznie. W połowie wystaje z ziemi wielki okrągły kamień, taki zakopany globus wielkości koła samochodowego. Momentalnie zacząłem się rozpędzać i nie wiem co mnie podkusiło, żeby spojrzeć na licznik. Jak mój wzrok wrócił na ścieżkę ogromny kamień zbliżał się do mnie z prędkością sugerującą wielkie nieszczęście. Na ratunek nie było szans. Odbiłem w bok na tyle na ile się dało i kamlota pokonałem w niższym punkcie z ogromną prędkością. Wylądowałem próbując ostro hamować. Niestety byłem już poza ścieżką bez szans na powrót. Gruba warstwa suchych liści z gałęziami, nierówności, prędkość... fik jakoś z ukosa przez kierę. Całym impetem barkiem w ziemię, poprawiając jeszcze potylicą po podłożu i sunąc dobre kilka metrów. Leżę. Leżę. Leżę. Żebym tylko mógł ruszać kończynami myślę. Podnoszę się obolały. Spoglądam na rower. To był zdecydowanie dzwon życia, pierwszy raz pomyślałem "kij z rowerem, byle mi się nic nie stało". Bark boli potwornie, ręki do góry nie podniosę. Trzeba się pozbierać i doczłapać 20 km do domu. Oglądam sprzęt. Tylne koło od uderzenia w kamień dostało lekkiego bicia, tragedii nie ma, bez problemu do wycentrowania. Róg stracił korek, po chwili znajduję gdzieś w liściach. O! Brakuje jeszcze tylnej lampki. Po kilku minutach udaje mi się ją zlokalizować, niestety uchwyt połamany. Siodło i kierownica lekko wykręcone w bok, poprawiam. Cierpiący ostrożnie wsiadam na rower. Po kilometrze stwierdzam niemałą ilość krwi na nodze pochodzącą z rozcięcia koło kolana. Przemywam wodą z bidonu, zaciskam zęby i liczę, że uda mi się wrócić. Po dotarciu do domu stwierdzam jeszcze rozprute spodenki. Brat pomaga mi wnieść rower i zawozi mnie na pogotowie. 2 godziny, seria zdjęć (bark, szyjny odcinek kręgosłupa, głowa), oględziny lekarza i oddycham z ulgą. Nie ma złamania. Boli potwornie. Prawą ręką nie jestem w stanie podnieść telefonu do ucha. Boleć może długo, ale najważniejsze, że obyło się bez gipsu i historia i tak dobrze się skończyła. Nauczka bardzo bolesna, ale wyciągam wnioski. Jazda w terenie samemu to nienajlepszy pomysł, a jeśli już to należy zachować daleko idącą ostrożność i nie dać ponieść się emocjom. Kolejna sprawa, która mnie przeraziła, a uświadomiłem sobie to znacznie później - w miejscu zdarzenia w promieniu 1-2 km nie ma zasięgu, więc jeśli stałoby się coś poważniejszego to leżałbym w tym lesie, aż by mnie robaki zjadły. Z niedzielnego maratonu nic nie będzie, byle tylko ból szybko minął, bo chcę wrócić na rower :) Uważajcie na siebie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Odi

Ale się rozpisałeś. Dobrze że chociaż dojechałeś do domu i nie zemdlałeś tam bo było by źle. Czasem ciężko zapanować nad emocjami to prawda i sam nie raz się o tym przekonałem a ciągle popełniam te same błędy  :wallbash:

 

Przy okazji chyba dziś złamałem ząb na korbie lub wolnobiegu , nie oglądałem tego jeszcze bo mi się już nie chciało. Ruszam z podwórka normalnie , powoli i nagle coś strzeliło , myślę sobie "co jest" :D ale już pojechałem do tego marketu. Start odbywał się na 2x6 więc raczej ciężko nie miał. Jutro zobaczę co to było to się pochwale :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W najbliższą niedzielę miałem zamiar wystartować w maratonie w Wyrzysku, jednak wczoraj sam się z tej imprezy wykluczyłem. Wybrałem się na ostatni przed zawodami ostry trening w terenie. Nikomu nie pasowało żeby ze mną jechać więc ruszyłem sam. Po dojeździe w miejsce docelowego rycia zrobiłem kilka ciekawych pętelek na pełnym ogniu. Chciałem zjechać z bardzo stromego, trudnego technicznie zjazdu. Podjechać da się go z wielkim trudem i maksymalnym tętnem, zjechać z dużą pomocą hamulców. Stromizna jest ogromna, prędkości nabiera się błyskawicznie. W połowie wystaje z ziemi wielki okrągły kamień, taki zakopany globus wielkości koła samochodowego. Momentalnie zacząłem się rozpędzać i nie wiem co mnie podkusiło, żeby spojrzeć na licznik. Jak mój wzrok wrócił na ścieżkę ogromny kamień zbliżał się do mnie z prędkością sugerującą wielkie nieszczęście. Na ratunek nie było szans. Odbiłem w bok na tyle na ile się dało i kamlota pokonałem w niższym punkcie z ogromną prędkością. Wylądowałem próbując ostro hamować. Niestety byłem już poza ścieżką bez szans na powrót. Gruba warstwa suchych liści z gałęziami, nierówności, prędkość... fik jakoś z ukosa przez kierę. Całym impetem barkiem w ziemię, poprawiając jeszcze potylicą po podłożu i sunąc dobre kilka metrów. Leżę. Leżę. Leżę. Żebym tylko mógł ruszać kończynami myślę. Podnoszę się obolały. Spoglądam na rower. To był zdecydowanie dzwon życia, pierwszy raz pomyślałem "kij z rowerem, byle mi się nic nie stało". Bark boli potwornie, ręki do góry nie podniosę. Trzeba się pozbierać i doczłapać 20 km do domu. Oglądam sprzęt. Tylne koło od uderzenia w kamień dostało lekkiego bicia, tragedii nie ma, bez problemu do wycentrowania. Róg stracił korek, po chwili znajduję gdzieś w liściach. O! Brakuje jeszcze tylnej lampki. Po kilku minutach udaje mi się ją zlokalizować, niestety uchwyt połamany. Siodło i kierownica lekko wykręcone w bok, poprawiam. Cierpiący ostrożnie wsiadam na rower. Po kilometrze stwierdzam niemałą ilość krwi na nodze pochodzącą z rozcięcia koło kolana. Przemywam wodą z bidonu, zaciskam zęby i liczę, że uda mi się wrócić. Po dotarciu do domu stwierdzam jeszcze rozprute spodenki. Brat pomaga mi wnieść rower i zawozi mnie na pogotowie. 2 godziny, seria zdjęć (bark, szyjny odcinek kręgosłupa, głowa), oględziny lekarza i oddycham z ulgą. Nie ma złamania. Boli potwornie. Prawą ręką nie jestem w stanie podnieść telefonu do ucha. Boleć może długo, ale najważniejsze, że obyło się bez gipsu i historia i tak dobrze się skończyła. Nauczka bardzo bolesna, ale wyciągam wnioski. Jazda w terenie samemu to nienajlepszy pomysł, a jeśli już to należy zachować daleko idącą ostrożność i nie dać ponieść się emocjom. Kolejna sprawa, która mnie przeraziła, a uświadomiłem sobie to znacznie później - w miejscu zdarzenia w promieniu 1-2 km nie ma zasięgu, więc jeśli stałoby się coś poważniejszego to leżałbym w tym lesie, aż by mnie robaki zjadły. Z niedzielnego maratonu nic nie będzie, byle tylko ból szybko minął, bo chcę wrócić na rower :) Uważajcie na siebie.

Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobrze opisana historia, z pisarskim nerwem. Wyobraziłam sobie jak pędzisz na ten kamień. Prócz tego wyciągnięte wnioski na przyszłość. No i że nic poważniejszego się nie stało, to najważniejsze.

Robaki to by cię nie zjadły, ale co innego mogłoby podgryźć.

Przypomniała mi się reklama, nazwijmy to, czujnika, który przyczepia się do kasku i który informuje kogoś w domu jak po wypadku leżysz nieprzytomny w środku lasu. Tylko, że ten czujnik i tak powiązany jest z komórką, więc w Twojej sytuacji i tak nie pomógłby, gdybyś zaległ w lesie na dłużej.

Edytowane przez Izka
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wczoraj z żoną 48 km pięknymi drogami przy wale nad Wisłą. Avs ok 21km/h. Fajne tętno średnie mi wyszło: 94 bpm;) normalnie na takie przejażdżki nie biorę opaski hr, a często i w ogóle żadnego licznika. Także nie wiedziałem nawet jak wali serce podczas takich jazd.

 

Dzisiaj nic, zabrałem chłopców na boisko i graliśmy w piłkę 2 h. Potem obejrzałem najładniejszy etap tegorocznego Giro. Jutro z synem planujemy małe rowery - jakieś 20-30 km.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Unfortunately, your content contains terms that we do not allow. Please edit your content to remove the highlighted words below.
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...